Share this...
Facebook
Twitter

„Usłyszcie głos Mariupola” to seria historii osób, którym udało się ewakuować z zablokowanego Mariupola. Kontynuujemy serię rozmową z Katią, żoną azowca, która z dwoma synami spędziła kilka miesięcy w bunkrze kombinatu „Azowstal”.

Katia urodziła się i całe swoje życie mieszkała w Mariupolu, wraz z mężem planowali swoją przyszłość właśnie tam i nie chcieli się nigdzie przeprowadzać. Mąż Katii jest żołnierzem, dlatego kilka dni przed 24 lutego zaczął przygotowywać rodzinę do wyjazdu z miasta. Jednak Katia nie zdążyła ewakuować się z Mariupola do rozpoczęcia inwazji, więc z synami chowała się w zakładzie „Azowstal”. Katii udało się przedostać na terytorium kontrolowane przez Ukrainę dopiero 1 maja, dzięki zorganizowanemu przez ONZ korytarzowi humanitarnemu oraz po przejściu obozu filtracyjnego stworzonego przez okupantów w Bezimennym. Dziś, mąż Katii jest jeńcem wojennym, razem z innymi wojskowymi, którzy przez długi czas bronili Mariupola i byli otoczeni przez rosyjskie wojska w zakładzie „Azowstal”.

— Mój mąż ma na imię Saszko. Poznaliśmy się kiedy mieliśmy po 17 lat. Od tamtej pory, to trochę jak miłość od pierwszego wejrzenia, nie rozstawaliśmy się. Mamy dwójkę dzieci: Marka i Łewa. Mąż widział naszą przyszłość w Mariupolu, chciał rozwijać się w wojsku. Próbowaliśmy zaoszczędzić na samochód, może w przyszłości i na dom. Chcieliśmy, by dzieci poszły uczyć się do dobrego uniwersytetu.

Niby wszystko było całkiem w porządku, ale przyszedł rok 2014 i wtedy, po raz pierwszy, wszystko się popsuło. I kiedy mąż zrozumiał, kto wszedł na jego teren, powiedział: „Nie będę tego znosił”. I później poszedł do wojska. Początkowo, przez kilka lat służył w Gwardii Narodowej, a cztery lata temu przeniósł się do pułku „Azow”.

Nie miał wykształcenia wojskowego, wszystkiego nauczył się już podczas służby. Wyjeżdżał na długo, bywało, że nie było go w domu po osiem miesięcy. A teraz to trochę tak, jakby urodził się po to, by być żołnierzem, ma to we krwi.

Z dziećmi zawsze rozmawiałam tak, jak z dorosłymi, zawsze próbuję im wyjaśnić wszystko tak, jak jest. Więc mówiłam: „Tato jest żołnierzem”. I jest dla nich wielkim przykładem.

Wydaje mi się, że azowcy się przygotowywali, wiedzieli, co może się stać pewnego dnia, może jutro, może za rok, a może za osiem. Mieli za co walczyć: za swoje rodziny, za swoje miasto, za Ukrainę. Do tego, są bardzo mądrzy, mają bardzo dobre dowództwo, wiedzą, co robią. Mąż mówił: „Coś będzie. Wyjeżdżaj, ale już. Zabierz babcię, rób coś. Wyjeżdżaj”. Ale mówił, że 25 powie dokładnie, na jak dużą skalę to wszystko będzie.

Zaczęliśmy rozmawiać, że trzeba coś robić, pakować plecaki ewakuacyjne. To było jakoś 21. Powiedział: „Pakuj się”. I pobiegłam szukać najpotrzebniejszych rzeczy. Od razu zaczynasz weryfikować to, co dla ciebie jest najważniejsze: co ważne, co zostawić. Ponieważ mamy doświadczenie w podróżowaniu, pakowałam plecaki, stawiałam na wagę i liczyłam, ile mogę wziąć ze sobą, ile mogę wziąć dla dzieci. I po dwóch dniach byłam już gotowa.

Najtrudniejsze dla mnie jest to, że zapomniałam pierścionka w domu. Zdjęłam go, kiedy zmywałam naczynia. A później zebraliśmy się bardzo szybko. Więc został na półce. Zostały tam też albumy z moimi dziecięcymi fotografiami i zdjęciami mojej mamy, babci — to wszystko zostało, wszystkie te albumy. Ale udało mi się zabrać ze sobą wielki twardy dysk. Na nim jest całe nasze życie; zdjęcia i wideo.

Gdy mąż zrozumiał na jak dużą skalę jest to wszystko, powiedział, że prawdopodobnie nie ma już szans na wyjazd stamtąd. Zadzwonili po niego już 19 czy 20 lutego. A 24 w nocy wszystko się zaczęło. Obudziłam się od bardzo głośnego hałasu. Gdzieś po godzinie napisał Sasza: „Zbieraj rzeczy, jedź do babci”. Dlatego, że nasze mieszkanie jest na piątym piętrze, a jej na pierwszym. I ona mieszka dalej od centrum. Zebraliśmy się i tego dnia pojechaliśmy do babci.

Zdjęcie z osobistego archiwum Kateryny

Drugiego marca wyłączyli prąd, nie było też zasięgu. Czwartego marca obudziło nas coś takiego, jakby budynek zaczął chodzić o własnych nogach, słyszeliśmy ostrzały. Wieczorem przyjechali wojskowi i zabrali nas ze słowami: „My od pani męża, niech pani zbierze rzeczy, jedziemy do schronu”. Wieźli nas do „Azowstalu” w nocy, jechaliśmy bez świateł, było ciemno, nic nie było widać. Po przyjeździe zaprowadzili nas w ciemne miejsce i pokazali gdzie możemy spać: to był jeden z cechów w kombinacie. Byliśmy tam do 10 marca, póki nasze pomieszczenie nie stało się celem ostrzałów. Wtedy zrozumieliśmy, że trzeba natychmiast uciekać i chować się w bunkrze. Najbardziej martwiliśmy się gdy 9 marca uderzył w nas czołg na skutek czego zginęła kobieta, a jeden chłopiec został ranny. Dzieci tego nie widziały, ale widziały chłopca: był ranny, cały czarno-szary — to my udzielaliśmy mu pierwszej pomocy. Zakryłam dzieci prześcieradłem i powiedziałam, żeby nie patrzyły.

Następnego dnia podczas ostrzałów biegliśmy do tego bunkra. W cechu było 10 osób, a w bunkrze już 30. W pierwszych dniach młodszy syn Łew budził się i płakał: „Mamo, przyśniło mi się, że nasz dom został zniszczony”, albo „Mamo, wszystko z tobą w porządku, jesteś cała?” W takich chwilach przytulałam ich do siebie i tak wszyscy zasypialiśmy. Mimo, że sama drżę, to nie daję tego po sobie poznać. Mieliśmy szczęście, że babcia dała materace, poduszki, jakiś kożuch i mieliśmy niemal łóżko. Inni tego nie mieli, zbierali ławki, coś budowali, szukali materacy w zakładzie. W bunkrze temperatura była stabilna i przez dwa miesiące nie przewyższała 14 stopni. Mieliśmy dość duży zapas wody w zbiornikach, ale śmierdziała, bo to była woda techniczna. Pitna woda była w butelkach, gazowana. Piliśmy ją na początku, później nasi wojskowi przywozili inną.

Do bunkra zeszliśmy 10 marca i byliśmy tam do 1 maja. Mężczyźni, którzy przygotowywali jedzenie, zbiegali do podziemi podczas ostrzałów, rozpalali ogień i gotowali, a my z dziećmi siedzieliśmy w schronie i czekaliśmy. Światło można było zobaczyć z odległości kilku metrów. Do drzwi było dziesięć, więc tak przysiadaliśmy i patrzyliśmy — gdzieś tam jest przecież słońce.

Zdjęcie z osobistego archiwum Kateryny

Zdjęcie z osobistego archiwum Kateryny

Na początku do bunkra przywieźliśmy wszystkie nasze zapasy: kasze, konserwy, wszystko co było w lodówce, wszystko-wszystko. Póki była taka możliwość wojskowi przywozili nam jakąś pomoc humanitarną. Tak było w pierwszych dniach, póki nie było silnych ostrzałów. Później, kiedy przenieśliśmy się do bunkra, zabraliśmy całe jedzenie. I tak ze dwa tygodnie żyliśmy na tym co przynieśliśmy. Później przyjeżdżali do nas wojskowi i pytali, czy mamy jedzenie, czego potrzebujemy i próbowali coś zdobyć. Były to przede wszystkim kasze, płatki owsiane, przetwory, konserwy — to takie najważniejsze składniki pożywienia. Rano mogliśmy wypić herbatę, a na obiad zawsze była owsianka, już wieczorem starali się przygotować kaszę z tuszonką, żebyśmy zjedli choć trochę mięsa.

Zdjęcie z osobistego archiwum Kateryny

Wiedzieliśmy, że leci. Kiedy słyszysz, że tam: „Bach! Bach! Bach!”, później następny kwadrat — „Bach! Bach! Bach!” — to „Grady”. „Grady” — to niewielkie „osady”, tak je nazywaliśmy. A jeżeli dźwięk był taki: „frrrrrrrrrrrrrr” — to leciała rakieta. Samolotu z niczym nie pomylisz, dlatego że bardzo buczy i słychać jak wyrzuca rakiety, i to jest chyba najstraszniejsze. Wiemy jak brzmią czołgi i moździerze. Czasami tak bywa, że siedzę w pokoju i jest cicho. Zauważyłam, że słyszę wtedy jak pracują sprzęty elektroniczne.

Przywieźli nam generatory, ale nie zawsze mieliśmy do nich paliwo. Jak tylko była taka możliwość mężczyźni biegali po paliwo do kombinatu. Kiedy je przynosili, włączaliśmy generatory na kilka godzin, ładowaliśmy telefony, włączaliśmy światło. Oszczędzaliśmy baterie w telefonach: włączaliśmy raz, zobaczyliśmy która godzina, jaki dzień i wyłączaliśmy. Mieliśmy takie samochodowe akumulatory, do których podłączaliśmy lampki, to było takie maleńkie światełko w ciemności. Korzystaliśmy jeszcze z lampy naftowej, ale po miesiącu skończyła nam się nafta.

Zdjęcie z osobistego archiwum Kateryny

Zdjęcie z osobistego archiwum Kateryny

Rano staraliśmy się nie wstawać póki mężczyźni nie wrócą z gorącą wodą na herbatę. Czasami dziewczyny próbowały zajmować się sobą — kremowały się, robiły manicure, żeby zająć się czymś; ktoś inny po prostu czekał; ktoś plotkował całymi dniami. A później obiad, jedliśmy, sprzątaliśmy i siedzieliśmy dalej. Nie było nic szczególnego do roboty, czekaliśmy do wieczora i szliśmy spać.

Zdjęcie z osobistego archiwum Kateryny

Mieliśmy toalety, to były zwyczajne ubikacje. Ale nie było wody. Dobrze, że to chociaż kanalizacja, a nie dziury. Kiedy zmywaliśmy naczynia, praliśmy, to tej wody później używaliśmy w toalecie. Żeby się umyć, prosiliśmy mężczyzn, by zagrzali nam wodę na ogniu. Myliśmy się w niewielkim pomieszczeniu, tam był odpływ i było bardzo zimno, dlatego myliśmy się szybko, ale to zawsze coś, mimo, że raz na tydzień.

Prowadziłam dziennik, żeby kontrolować dni, żeby nie zlały się w jedną masę. Kiedy dowiedzieliśmy się, że będziemy jechać przez te wszystkie kontrole i będą przeglądać nasze rzeczy, niestety musiałam go spalić: było tam bardzo dużo informacji, którymi nie chciałam się dzielić z żołnierzami.

Dzieci w bunkrze było około dziesiątki i one całymi dniami chodziły to tu, to tam, robiły z papieru i taśmy klejącej jakieś pistolety, automaty, krzyczały, że wygrają z Rosjanami. Byli azowcami, później wymyślili, że są Indianami. Mieliśmy też książki z bajkami, mieliśmy taką tradycję, że codziennie przed snem będziemy czytać bajki. Dzieci była dziesiątka.

Zdjęcie z osobistego archiwum Kateryny

Wszystkie dni w bunkrze były jednakowe, oprócz tych, kiedy przychodzili nasi wojskowi. Mój mąż nie przychodził przez pierwsze dwa tygodnie, ale później przyszedł. Bardzo się ucieszyłam! Okazało się, że nie wiedział gdzie dokładnie jesteśmy, szukał nas. I od tego dnia starał się nas odwiedzać, coś przywozić. Bywało, że przychodził raz na trzy dni, a bywało, że nie było go ze dwa tygodnie. Ostatni raz widziałam go dwudziestego dziewiątego kwietnia.

Dwudziestego szóstego kwietnia nagraliśmy nasz apel do świata z prośbą, by nas ewakuowano. Nasze wideo widziało kilkaset tysięcy osób. I po kilku dniach przyszli do nas wojskowi i uprzedzili o wyjeździe. Od tego momentu siedzieliśmy na walizkach i każdego dnia czekaliśmy, czekaliśmy, czekaliśmy. A później nadszedł pierwszy maja, autobus przyjechał o pierwszej i po kolei po piętnaście osób zaczęli nas zabierać.

Zdjęcie z osobistego archiwum Kateryny

Wyjście z bunkra było prawie jak teleportacja. Dwa miesiące temu kiedy tam weszliśmy był jeszcze śnieg, a teraz, wychodzisz i już wszystko zielone. Kiedy wyjeżdżaliśmy, widzieliśmy niewielką działkę, to był mikrorejon Wschodni. Były tam zwęglone czarne pudła, w niektórych budynkach nie było środka, to znaczy była klatka schodowa, w środku powinno być przejście, ale go nie było, zamiast tego — dziura. Nie mogłam uwierzyć swoim oczom: Czy po prostu nie ma części, czy wszystko spłonęło. Nie było czegoś takiego, żeby stał jakiś cały budynek. Wszystko trzeba będzie zburzyć i wybudować na nowo.

Pierwszego maja, kiedy przyszli nasi wojskowi, wsiedliśmy do rozbitego autobusu bez okien i siedzeń. Wywieźli nas z kombinatu i za jakimś mostem zobaczyliśmy pracowników ONZ i Czerwonego Krzyża. Pieszo przeprowadzili nas do następnego autobusu. Wydaje mi się, że autobus był „DRL”. Byli tam już uzbrojeni rosyjscy wojskowi. Przewieźli nas do Bezimennego. Tam przeszliśmy filtrację, przenocowaliśmy, przesiedliśmy się do autobusów i zawieźli nas do Zaporoża.

W trakcie kontroli rosyjscy wojskowi prowadzili wszystkich po kolei do namiotów, w których sprawdzali nasze rzeczy i wszystko przeszukiwali. Patrzyli bardzo uważnie i stawiali bardzo prowokacyjne pytania. Trochę miałam szczęście: nie sprawdzali mi wszystkiego aż tak dokładnie. Zabrali mój telefon i podłączyli go do komputera, coś instalowali, sprawdzali wszystkie zdjęcia, korespondencję, jeżeli tam była. Jeżeli znajdowali jakiś związek z żołnierzem czy policją, zadawali pytania. Trzeba było się rozebrać, bo sprawdzali tatuaże. Później szli do następnego namiotu, w którym było wiele stołów, i za każdym było jedno i to samo: opowiadaliśmy gdzie mieszkaliśmy, gdzie jedziemy, jakie mamy plany, oglądali dokumenty, brali odciski palców i fotografowali nas. Pytali, dlaczego nie chcemy wrócić do Mariupola: „Wiecie, że w Zaporożu trwają teraz walki? Tam jest wojna. Dokąd pojedziecie? Nikt tam na was nie czeka. Jedźcie do Mariupola, tam jest teraz dobrze, wszystko się już odnawia, będzie wam tam dobrze”. Moja filtracja trwała dwie godziny, ale niektórych była dłuższa. Nie znaleźli u mnie niczego, wszystko schowałam. Nie znaleźli też żadnych informacji. Dlatego z tym miałam lżej. Na tych, u których coś znaleźli była duża presja, grozili im, z ich telefonów pisali do wojskowych na instagramie, telegramie, próbowali dzwonić.

Z filtracji pojechaliśmy następnego dnia, to był drugi maja. Póki dojechaliśmy do Berdiańska, była prawie dziesiąta wieczorem, zostaliśmy tam w szkole. Nawet udało nam się umyć głowę w zlewie, bo przecież jedziemy do Ukrainy, do miasta, musimy ładnie wyglądać. Trzeciego maja wyjechaliśmy do Zaporoża i dojechaliśmy szóstego, gdzieś koło piątej wieczorem. To znaczy, że cała ta droga z Mariupola do Zaporoża trwała trzy dni.

Kiedy zobaczyliśmy ukraińskie punkty kontrolne z naszymi flagami, zaczęliśmy klaskać i krzyczeć: „Hurra!”. Wszyscy machaliśmy, dzieci skakały po autobusie. To było takie uczucie, że „nareszcie, nareszcie to nasi, nasi, nasi”. Byłam bardzo szczęśliwa, chciałam wszystkich przytulać, całować i mówić: „Jesteście wspaniali!”.

Umówiliśmy się, że będziemy próbować opowiedzieć o tym, co było w bunkrze, w jakich warunkach przebywają nasi wojskowi, w jakim stanie jest nasze miasto. Mówiliśmy o tym, że trzeba powiedzieć światu co się dzieje w Mariupolu. Myśleliśmy, że nikt nie wie. Po przyjeździe zobaczyliśmy ilu ludzi na nas czeka. To był ogromny szok! Przywitali nas i zawsze wszyscy próbowali nas nakarmić. Mówię im: „Ja nie mogę tyle zjeść, dziękuję, już wystarczy”. A oni na to: „Jedzcie, jedzcie, jedzcie”. Zawieźli nas później do schroniska. Pracują tam bardzo piękne dziewczyny, dały nam ubrania i inne rzeczy. Psycholog bardzo się o nas martwił. Chcieliśmy się umyć, postać pod gorącą wodą. No i oczywiście, wyjść na zewnątrz, zobaczyć zielone liście, pooddychać świeżym powietrzem, żeby dzieci mogły pobiegać. Mimo, że mówili nam, że nikt tu na nas nie czeka — to wszystko kłamstwo, czekali na nas. I to był całkiem inny świat, różnił się od tego, który widzieliśmy dwa miesiące temu. Ludzie się zmienili, to całkiem inna Ukraina. Tak mi się wydaje, że ludzie połączyli siły, zrozumieli kim są, dlaczego powinni wspierać się nawzajem, dlaczego powinni być razem, i że bycie Ukraińcem to nasza odpowiedzialność.

Aktualnie tymczasowo jesteśmy w Dnieprze. Podobają mi się spacery po parku z dziećmi. Lubię je przytulać, wtedy dookoła mnie tworzy się jakaś aura, jak taka bariera od całego świata, od wszystkich problemów. Ważne jest dla mnie żebyśmy z dziećmi codziennie pobyli na słońcu. Oczywiście, że chciałoby się do domu, do Mariupola, do morza. Nigdy nie myślałam, że będę tęsknić za morzem.

Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter

Kiedy mąż ostatni raz do mnie napisał, to było prawie tydzień temu (wywiad z Kateryną został przeprowadzony 21 maja. — red.), wtedy też zaczęli wywozić żołnierzy z „Azowstalu”. Mówił, że będą ich wywozić po kolei i że w najbliższym czasie nie będzie z nim kontaktu, żebym się nie martwiła. Powiedział, że będzie jeńcem wojennym: „Mówił, że w życiu wszystkiego trzeba spróbować” — śmiał się, jak zawsze miał dobry humor. Radził, że jeżeli będą dzwonić i wymagać okupu, to żeby się na to nie godzić i nie dawać pieniędzy.

Dzieci, w swoich zabawach już dawno pokonały Rosję. Mają swoją ulubioną piosenkę. Przynieśli ją nam do bunkra, to był nasz hit, mowa w nim o trupie moskala. Jest tam taki refren: „la-la, la-la”. Oni już od dawna chcą być jak tata, jest dla nich przykładem. Tata jest silny, mądry, zawsze skupiony i wesoły. Chłopcy mówią: „Będę żołnierzem, jak tato”.

Potrzeba dużo wytrzymałości, jakiegoś pozytywnego nastawienia, cierpliwości i wiary w najlepsze by być żoną wojskowego. Kiedy mąż powiedział: „Idę od razu na wojnę, powinienem pójść” — zobaczyłam w jego oczach, że sobie nie wybaczy, jeżeli nie pojedzie. Musiałam go wspierać w tej decyzji, jak mogłam najlepiej. Więc tak zrobiłam. Zawsze uważałam, że każdy z nas ma prawo robić to, co uważa za potrzebne. Ma prawo wypowiedzieć się na jakiś temat, ale niczego nie może zabronić.

Najważniejsze co mamy to nasze życie, życie naszych dzieci. Nie mieszkania, nie majątki, nie komputery — takie drobnostki prawie nic nie znaczą. Przed wojną w domu bywało czasami smutno, nie wiedziałam, za co się wziąć, miałam chandrę. Teraz myślę: „Boże, będę się cieszyć z każdego dnia, z tego, że jestem żywa, że słoneczko świeci — to wszystko, czego potrzebuję”.

Mariupol to dla mnie miasto nadziei. Kiedy Mariupol będzie nasz, oczywiście, że tam pojedziemy, oczywiście, że dołączymy do jego odbudowy. Chciałabym mieć w tym swój udział. Trzyma mnie teraz wiara w to, że zwycięstwo na pewno będzie po naszej stronie.

Nad materiałem pracowali

Autor projektu:

Bohdan Łohwynenko

Autorka:

Władysława Kricka

Autorka,

Reżyser dźwięku:

Katja Poliwczak

Producentka,

Przeprowadząca wywiad,

Redaktorka:

Chrystyna Kułakowska

Korekta:

Olha Szczerbak

Operator:

Roman Klymczuk

Reżyserka montażu:

Liza Łytwynenko

Reżyser:

Mykoła Nosok

Reżyser dźwięku:

Anastasia Kłymowa

Redaktor zdjęć,

Fotograf:

Jurij Stefaniak

Transkryptor:

Witalij Krawczenko

Transkryptorka:

Chrystyna Archytka

Diana Stukan

Wiktoria Budun

Menadżerka treści:

Olha Szełenko

Tłumaczka:

Katarzyna Gach

Redaktorka tłumaczenia:

Małanka Junko

Śledź ekspedycję