„Usłyszcie głos Mariupola” to seria historii ludzi, którym udało się ewakuować z zablokowanego Mariupola. Kontynuujemy serię rozmową z Mariją, która 16 marca była świadkiem ataków powietrznych na teatr dramatyczny. Po tym wydarzeniu dziewczyna zdecydowała, że znajdzie wyjście z miasta za wszelką cenę i uratuje swoich bliskich.
Marija zajmuje się PR-em i aktorstwem. Kiedy ukończyła naukę na wydziale dziennikarstwa, dołączyła do trupy Mariupolskiego Teatru Narodowego „Teatromania” i została z teatrem na następne sześć lat. Prócz tego przyłączyła się do rozwijania kulturowo-turystycznego centrum „Weża” (pol. Wieża – przyp.red) i ponieważ dobrze znała miasto, oprowadzała wycieczki po Mariupolu (rodzina Mariji mieszka w Mariupolu od czterech pokoleń). Za słowami dziewczyny, przyzwyczaili się już do wybuchów, ponieważ miasto położone jest blisko linii rozgraniczenia. Jednak 24 lutego żaden z mieszkańców Mariupola nie spodziewał się tego, co przyjdzie przeżyć im i ich miastu.
— Z Mariupola do Lwowa jechaliśmy 12 dni. W drodze myślałam o pociągu Mariupol — Lwów, który jedzie ponad dobę. Jest chyba najdłuższy w Ukrainie. W zeszłym roku jechaliśmy nim na urlop, mieliśmy przesiadkę we Lwowie. Wtedy wydawało nam się, że to był stres. Teraz myślę, że to był wspaniały pociąg! Bo 12 dni — to coś całkiem innego. Codziennie śpisz w innym miejscu, dookoła ciebie są inni ludzie, autobusy, droga.
Gdy dotarliśmy do Lwowa, zatrzymaliśmy się we Lwowskim Teatrze Lalek. Pierwsze co zauważyłam to szklany dach. Bo w Mariupolu byłam w teatrze wtedy, kiedy się zawalił. Po czymś takim zaczynasz zwracać uwagę na rzeczy, które mogą być dla ciebie potencjalnie niebezpieczne. Może to być lustro, ogromne okna czy coś innego.
pokaz slajdów
Każdego dnia w teatrze, gdy się już obudziliśmy, myliśmy się, czyściliśmy zęby. A później chodziliśmy po mieście załatwiać sprawy. To takie dziwne. Niby już nie masz ani domu, ani pracy, ale jako przesiedleniec i tak masz sporo spraw. Przede wszystkim trzeba było znaleźć jakieś ubrania — przyjechałam tylko z plecakiem, w którym miałam komputer i dokumenty. To wszystko, nic więcej. Przyjechaliśmy w zimowych rzeczach, bo kiedy wyjeżdżaliśmy z Mariupola, padał śnieg. Dojechaliśmy do Lwowa, a tu wiosna. Byłam w zimowych butach do kolan. Praktycznie wszystko, co mam teraz na sobie pochodzi z pomocy humanitarnej. To znaczy, prócz skarpetek. Mają dziurki i już je kilka razy zaszywałam, ale wyrzucać nie chcę, bo są z Marika (z Mariupola. — przyp. tłum.)
Gdy opuszczaliśmy miasto, najważniejsze było dla mnie, żeby uratować kotkę. Kiedy nasze mieszkanie zostało zbombardowane, kotka bardzo się przestraszyła, weszła pod szafę i nie chciała wyjść. Ale zdecydowaliśmy się wyjechać, więc trzeba było ją jakoś stamtąd zabrać. Więc wyciągnęłam rękę. A ona… — do tej pory mam szramy. Więc mówię jej: „Słuchaj kotku! Putin mnie słabiej podrapał niż ty”.
Trzymałam ją na rękach praktycznie całą drogę. Stresowała się i schudła kilogram, dla niej to bardzo dużo. Gdy przyjechaliśmy do Lwowa odetchnęliśmy i wypuściliśmy ją z rąk. Chodziła sobie swobodnie po teatrze. Jakoś w nocy był alarm przeciwlotniczy, dlatego wszyscy zaczęli schodzić do schronu, na małą scenę. Zabraliśmy kotkę ze sobą, a ona uciekła.
Kiepsko to brzmi: uratować kotkę z Mariupola, żeby zgubić ją we Lwowie. Moja mama zaczęła wtedy trochę przejaskrawiać sytuację, mówiła: „Ona tam na pewno umiera ze strachu”. Jak to koty zazwyczaj robią. Pomyślałam wtedy, że to trochę jak zobaczyć Paryż i umrzeć. Tylko dla mojej kotki to był Lwów. Ale wszystko dobrze się skończyło. Znaleźliśmy ją później pod sceną sali koncertowej — usłyszeliśmy, jak miauczy. Dlatego już później kiedy chodziliśmy załatwiać sprawy, braliśmy ją zawsze ze sobą.
W Mariupolu gdzieś do 10 marca codziennie wychodziliśmy na zewnątrz, żeby szukać jedzenia. A byli też ludzie, którzy nie opuszczali ani mieszkań, ani piwnic, bo tak bardzo się bali. Idziesz przez miasto i rozumiesz, że wielu miejscowych histeryzuje. Co druga kobieta, którą spotykasz płacze i cała się trzęsie. A ty je mijasz i słyszysz, że tam strzelają, ale potrzebujesz wody. Dlatego nie masz wyboru. Wielu ludzi nie odróżniało kiedy to nasza artyleria strzelała do raszystów, a kiedy odwrotnie. Bali się absolutnie wszystkiego. A my wiedzieliśmy, że właśnie teraz strzelają nasi. Dlatego jesteśmy bezpieczni. W pewnym momencie kiedy stałyśmy z mamą w kolejce, zaczęła huczeć nasza artyleria. Połowa kolejki padła na ziemię. Mówię im: „Przecież to nasi. Jesteście głupi czy co?” To zwyczajna artyleria. W świecie jest jedna artyleria, której można się nie bać — to ukraińska artyleria. Oczywiście jeżeli nie jesteś raszystą czy rosyjskim żołnierzem.
W dzień, kiedy ostrzelali teatr dramatyczny, poszłam odwiedzić wujka, który mieszkał niedaleko. Nie mieliśmy od niego żadnych informacji, dlatego zdecydowałam, że do niego pójdę. Wszystko było u niego w porządku. Poprosił mnie tylko, żebym nabrała wodę ze studni. Stamtąd widać cały „Azowstal”. Patrzę, a tam samoloty: bach-bach-bach. Przytuliłam się do pobliskiego budynku, bo wiedziałam, że za chwilę walnie. Tak też się stało: rozległ się wybuch i samolot poleciał dalej. Podchodzę do teatru, a on zrujnowany. Na początku nie mogłam sobie tego ułożyć w głowie. Ale widzę — nie ma dachu. Widzę ludzi rozrzuconych po skwerze. Dookoła masa rannych. Krzyki. Część teatru stoi w ogniu, a ja nie mogę sobie tego uświadomić: przecież tam byłam.
I zaczęło do mnie dochodzić, że moja rodzina jest w teatrze. Biegnę do najbliższej ocalałej części budynku, ale tam ich nie ma. Wtedy zaczynam biegać i ich wołać, okazało się, że byli w tych częściach teatru, które się nie zawaliły. Zeszli do schronu, skąd na ulicę prowadzi kilka wyjść. Dlatego stali tam, wołali mnie i martwili się czy nie jestem ranna, bo myśleli, że podczas wybuchu byłam na skwerze. Wielu ludzi, którzy nie byli w tym czasie w środku budynku zostało rannych w wyniku fali uderzeniowej. Moi bliscy byli cali.
Później teatr ostrzelano z artylerii. W tym czasie pożar się wzmógł, dlatego ludzie zaczęli krzyczeć, że trzeba wyjść na zewnątrz. Ale plac też ostrzeliwali, zostać tam było bardzo niebezpiecznie. Dlatego wszyscy pobiegli do filharmonii, która była niedaleko. Jednak później również ją zaczęli ostrzeliwać Gradami. Właśnie wtedy zrozumieliśmy, że nasza rodzina musi znaleźć wyjście z miasta. Dlatego już następnego dnia ruszyliśmy pieszo w kierunku wioski Mełekine.
Nie miałam poczucia, że w Mariupolu nas opuścili. Słyszałam ukraińską artylerię. Trwały walki. Wielu moich znajomych i przyjaciół z Mariupola to żołnierze. Wiedziałam, że ci ludzie, nawet jeżeli ktoś da im jakiś taki nakaz, to oni nie zostawią swojego rodzinnego miasta. Powiem tak: szybciej to Marik kogoś zostawi, niż ktoś zostawi Marika. Kiedy byłam w Mariupolu, bardziej martwiłam się, co tak naprawdę dzieje się z Ukrainą. Kiedy wreszcie przyjechaliśmy do Zaporoża, wtedy pierwszy raz zobaczyłam mapę działań wojennych i okupowanych terytoriów. Właśnie wtedy coś pękło w środku. Bo to przecież całe nadbrzeże, cały obwód chersoński! Pomyślałam sobie: no nieźle!
Znalezienie się w teatrze po przyjeździe do Lwowa było dla mnie zwyczajnie straszne. Ale nie przestanę przecież chodzić do teatrów, dlatego że Rosjanie kiedyś mnie ostrzelali. W moim życiu w ostatnim czasie wydarzyło się tyle strasznych rzeczy, że jeżeli będę zwracać uwagę na każdy flashback, to nie będę wychodzić z domu. A teraz takich flashbacków mam bardzo dużo. Dla mnie najbezpieczniejszym miejscem w Mariupolu był korytarz. Teraz zawsze jak idę jakimś korytarzem, zwracam uwagę, czy można się tam przespać. Takie tam, przyzwyczajenie. Prócz tego, są jeszcze dźwięki. We Lwowie, jest to przede wszystkim tramwaj. Ten odgłos, szczególnie kiedy tramwaj jedzie gdzieś w starej części miasta, po bruku — to czysta salwa z Gradów. Takie „tu-du-du-du”.
Po tym wszystkim, co przeżyłam, myślę sobie, że lepiej jest być gotowym na najgorsze, niż wierzyć w to, że przytrafi się jakiś cud. Chociaż z innego punktu widzenia, myślę, że ze mną coś takiego się stało. Ale generalnie to ja i moja rodzina jesteśmy bardzo optymistycznymi ludźmi. W Mariupolu cały ten czas próbowaliśmy żartować i dużo śpiewaliśmy. Żartowaliśmy, że wybite okna w naszym mieszkaniu przyjedzie remontować Szojgu. Podleczą go troszkę po zawale i przyjedzie wstawić nam nowe okna i drzwi. Albo kiedy działa rosyjska artyleria, a my sobie w korytarzu śpiewamy: „Czerwonej Ruty nie szukaj wieczorami”. Często wymyślaliśmy, jak powinien umrzeć Putin. Nasz najlepszy pomysł: żeby zawaliła się na niego ta ogromna betonowa płyta w tym bunkrze na Uralu. Żeby nie miał światła, możliwości komunikacji, ogrzewania, by nie miał jedzenia. I na koniec, żeby po prostu, nikt do niego po prostu nie przyszedł.
Ta wojna to wojna o przetrwanie. Póki putinowska kohorta będzie siedzieć w naszym kraju mamy szanse, by stać się drugim Izraelem. Musimy wyciągnąć wnioski z braku naszego przygotowania i bezpieczeństwa. I dalej zbroić armię, armię i jeszcze raz armię. Powiem więcej, osiem lat wybaczaliśmy ludziom, którzy pozwalali sobie mówić coś złego o Ukrainie, o języku ukraińskim. Ale koniec z tym. „Pakuj walizki, na dworzec i do Rosji”. Wszyscy ci ludzie, którzy w swoich myślach są za „ruskim mirem”… Musimy ich za te myśli, jak by to nie zabrzmiało… Wszyscy oni muszą zostać ukarani. Jeżeli ciebie stać na takie myśli, stanowisz niebezpieczeństwo dla naszego kraju. Dlatego nie możemy mieć żadnej litości dla tych ludzi. Jeżeli nie jesteś za Ukrainą, jeżeli nie jesteś w stanie nauczyć się naszego języka, naszej historii i uświadomić sobie, gdzie jesteś i co robisz, to spadaj stąd. To wszystko.