Wspólnota polska, która osiedlała się na terytorium dzisiejszej Ukrainy tworząc zwarte grupy jeszcze z czasów Rusi Kijowskiej, jako jedna z pierwszych została poddana masowym represjom ze strony Związku Radzieckiego. W latach 30. XX wieku ludność polska Wołynia była jedną z pierwszych deportowanych do Azji Centralnej. Obecnie w Ukrainie mieszka około 145 tysięcy potomków etnicznych Polaków. Największe ośrodki znajdują się na Wołyniu, Podolu i Galicji. Od momentu odzyskania przez Ukrainę niepodległości społeczności polskie mogą spokojnie żyć i pracować, uczestniczyć w nabożeństwach, pielęgnować tradycje i przywracać dziedzictwo historyczne dla potomków.
Pierwsze polskie osady oraz wyodrębnione polskie dzielnice w miastach na terytorium współczesnej Ukrainy pojawiły się jeszcze w okresie Rusi Kijowskiej. Świadczą o tym wzmianki o polskiej dzielnicy wokół tzw. Lackiej Bramy w centrum Kijowa, wzniesionej za panowania Jarosława Mądrego, który w XI wieku prowadził regularne wyprawy na ziemie polskie. Jednak pierwsze fale masowej kolonizacji polskiej zaczęły się w Średniowieczu. Wraz ze zdobyciem Księstwa Halicko-Wołyńskiego w XIV wieku, w miastach i miasteczkach współczesnej Galicji stopniowo powstawały diecezje rzymskokatolickie, w których osiedlali się przedstawiciele polskiego duchowieństwa i wierni.
Obecnie społeczność polska w Ukrainie liczy ok. 145 tysięcy osób. Największe ośrodki polskiego życia znajdują się na Podolu i Wołyniu, i w mniejszym stopniu w Galicji. Na Podolu jest to miasto Chmielnicki i okoliczne miejscowości, gdzie mieszkają potomkowie Polaków-Mazurów, przesiedlających się masowo na te tereny od początku XVII wieku. Na Wołyniu jest to szereg wiosek wokół Żytomierza. Najbardziej znana to Dowbysz, należąca od lat 30. do tzw. Polskiego Rejonu Narodowego im. Juliana Marchlewskiego, sztucznie stworzonego przez władze radzieckie.
Dowbysz. Rodzina Walentyny
Pierwsze wzmianki o Dowbyszu pochodzą z połowy XVI wieku. Według jednej z wersji nazwa miejscowości pochodzi od dobosza (tego, który grał na bębnie w wojsku), który założył w tej wsi karczmę. Do lat 80. XX wieku większość mieszkańców wsi stanowili Polacy, natomiast dziś stanowią oni nieco ponad połowę ludności, obok Ukraińców, Białorusinów i Azerbejdżan.
Walentyna Jusupowa (nazwisko panieńskie — Sytnicka) pochodzi z rodziny Polaków, którzy od pokoleń mieszkali w wołyńskim Dowbyszu. Ona i jej brat wychowywali się w polskich tradycjach. Co niedzielę i na wielkie święta religijne cała rodzina chodziła do kościoła, w domu z rodzicami mówiło się po polsku i po ukraińsku. Tak samo i msze — wspomina Walentyna — po jakimś czasie zaczęto odprawiać w dwóch językach.
Ojciec Walentyny Kazymyr Sytnicki jest etnicznym Polakiem. Wspomina, że jako dziecko z rodzicami w domu rozmawiał wyłącznie po polsku, a już ze swoimi dziećmi rozmawiał po ukraińsku. Na pytanie kim się czuje odpowiada bez wahania: Ja jestem Polak!
pokaz slajdów
Jego ojciec walczył w Armii Czerwonej i trafił do niewoli. Jeśli zbiegów łapano, rozstrzeliwano. Jednak ojcu udało się uciec i dojść aż do Łaby, gdzie spotkał się z wojskami brytyjsko-amerykańskimi. A gdy II wojna światowa dobiegła końca, wspominał, jak rannych wysyłano na Syberię, do obozów pracy przymusowej.
— Ojciec umiał robić wszystko: i koniom szył zaprzęg, był szewcem, i kamieniarzem, on tam im zrobił piekarnię chleba. Najstarszą osobą, którą pamiętam z rodziny, jest moja babcia, która urodziła się w 1863 roku, a zmarła w 1972 roku. Żyła 109 lat! Babcia Petrunela pochodzi z rodziny Borkowskich, a moja mama z rodziny Torowskich. A ojciec jest Sytnicki. Tak jak ja.
Od prawie 10 lat Walentyna Jusupowa kieruje organizacją pozarządową „Studencki Klub Polski”, którą założyła wraz z kolegami z projektu wolontaryjnego Polskiego Towarzystwa Naukowego, w którym Walentyna od dawna kieruje projektami naukowo-edukacyjnymi. Studencki Klub Polski organizuje naukę i staż dla ukraińskich studentów pochodzenia polskiego (i nie tylko) w Polsce, a także darmowe kursy języka polskiego.
Klub zajmuje się również organizacją wystaw oraz realizuje projekty edukacyjne, poświęcone historii Polaków na Wołyniu. Walentyna, podobnie jak jej rodzice, uczy się i pielęgnuje historię swojej rodziny i swojego kraju. Jednym z tematów, które Walentyna bada z kolegami, jest założenie na tych terenach pierwszego w Związku Radzieckim polskiego rejonu narodowego, który w końcu miał dość tragiczną historię.
Polski Rejon Narodowy. Represje i egzekucje
Dowbysz jest znany z tego, że uczestniczył w eksperymencie rządu bolszewickiego w czasach radzieckich: w roku 1925 z okolicznych polskich wsi założono pierwszy w ZSRR Polski Rejon Narodowy im. Juliana Marchlewskiego. Bolszewik Marchlewski kierował w Moskwie Uniwersytetem Mniejszości Narodowych Zachodu. Po jego śmierci w 1926 roku Dowbysz został przemianowany na Marchlewsk.
W latach 1930 ludność polska rejonu Marchlewskiego została poddana sowieckim represjom. Przymusowa kolektywizacja w Polskim Rejonie Narodowym przechodziła wolniej niż w całej Ukrainie. W roku 1935 Polski Rejon Narodowy został zlikwidowany, a większość Polaków deportowano do Kazachstanu. W 1944 roku wieś odzyskała historyczną nazwę Dowbysz.
Do Rejonu Marchlewskiego należało prawie trzydzieści wsi, wśród których najbliżej położone do Dowbysza to Hruzływeć, Pawliwka, Szeremetiw, Adamiwka. W tych wioskach mieszkali prawie sami Polacy.
Deportacja Polaków ze Związku Radzieckiego
Ludność polska w Dowbyszu i pozostałych wsiach Polskiego Rejonu Narodowego im. J. Marchlewskiego była pierwszym narodem deportowanym w Związku Radzieckim, w latach 1935 -1936 została przesiedlona na wschodnie tereny Ukraińskiej SRR i północnych regionów Kazachstanu. Mieszkańcy wioski zostali również ofiarami masowych represji w latach 1937-1938.— Powstał sztucznie stworzony ośrodek polski, żeby trzymać Polaków w jednym miejscu, by trzymać ich, można powiedzieć, w garści. Jednak Polacy, jeśli patrzeć na historię, są dość niepokorni, kiedy ktoś gdzieś ogranicza ich prawa, w tym religijne. Ponieważ takie ograniczenia również istniały.
W 1930 roku na granicy z Rejonem Marchlewskich wokół wsi Pułyny również stworzono Pułyński Rejon Niemiecki, który istniał przez 5 lat. Podobnie jak z narodem polskim, pragnięto trzymać niemców w jednym ośrodku, żeby można było nimi łatwo manipulować.
— W ciągu pierwszych pięciu lat Rejon Marchlewski wydawał się kwitnąć: otwierano szkoły, biblioteki; Polacy mogli być członkami rad zarządczych. Jednak przez kolejne pięć lat władze radzieckie zobaczyły, że Polacy nadal nie poddają się manipulacjom, że nie w pełni podzielają politykę Związku Radzieckiego.
Polski Rejon Narodowy im. J. Marchlewskiego istniał przez 10 lat. Związek Radziecki postanowił zlikwidować go w 1935 roku.
— Należało coś z tymi Polakami zrobić, czyli ukarać ich za to, że nie byli pokorni, że Związek Radziecki nie potrafił zaszczepić tak swojej ideologii. W końcu lata 1935 -1936 stały się okresem, kiedy Polaków z Marchlewska masowo przesiedlano do Kazachstanu. Wyjeżdżali oni z rodzinami. Kolejne lata, czyli rok 1937 i 1938 — kto nie został przewieziony z różnych powodów, to wiadomo, że to były lata, kiedy Polaków masowo rozstrzeliwano. W Związku Radzieckim człowiek albo należy do systemu, albo nie jest człowiekiem.
Walentyna opowiada, że w tej miejscowości rozstrzelano bardzo wielu Polaków. To również dotknęło jej rodzinę. W rodzinie Sytnickich wiedziano o tym, ale przez długi czas nie widziano tych sfabrykowanych spraw, za które rozstrzeliwano ich dziadków.
— W pewnym momencie zaczęłam interesować się poszukiwaniem dokumentów o swojej rodzinie i dla rodziców wielkim zaskoczeniem było, że mamy już odtajnione akta. Mamy już kopie dokumentów, gdzie możemy zobaczyć, że człowiek został rozstrzelany tylko za to, że był człowiekiem. Za to, że człowiek miał dwie kury, niby był kułakiem, miał krowę. Za coś powiedzianego przeciwko władzy, która nie była wówczas ukierunkowana na ludzi, tylko na jakąś ideologię.
Lata 1937-1938 są znane w historii ZSRR jako wielki terror lub wielka czystka, kiedy odbywały się masowe akcje represyjne przeciwko kułakom, duchowieństwu, bogatym ludziom okresu carskiego. Wraz z operacją kułacką represowano przedstawicieli mniejszości narodowych, których państwa graniczyły z ZSRR, w szczególności Polaków. W Ukrainie rozpoczęły się masowe aresztowania ze względu na narodowość. Na Żytomierszczyźnie od października 1937 roku do marca 1938 roku na “linii polskiej” aresztowano 7993 osoby, w tym 7113 osób skazano na śmierć.
— Represje były wszędzie. Kto nie był “ruski” — tego rozstrzeliwano. Ktoś powiedział coś przeciwko władzom radzieckim, przeciwko gospodarstwu zbiorowemu, przeciwko kolektywizacji — został rozstrzelany. I nie pytano kim był.
Kościół. Ukrywać się, aby się modlić
Punktem centralnym życia kulturowego i duchowego Dowbysza jest kościół rzymsko-katolicki Matki Boskiej Fatimskiej, zbudowany przez mnichów z Zakonu Pallotynów pod kierownictwem księdza Ołeksandra Milewskiego na początku lat 1990. Do tego czasu we wsi istniała mała kapliczka, do której chodzili modlić się wszyscy miejscowi wierni. Walentyna pamięta jak chodziła tam z rodzicami, kiedy miała pięć lat. Gdy po rozpadzie Związku Radzieckiego zbudowano we wsi kościół, zaczęli tu przyjeżdżać także wierzący z okolicznych wsi. Msze na początku odprawiano wyłącznie w języku polskim.
Pallotyni
Rzymsko-katolickie stowarzyszenie religijne, założone w XIX wieku przez św. Wincentego Pallottiego w Rzymie. Jego celem jest działalność misyjna oraz wzmocnienie wiary wśród katolików.— Księża byli z Polski, wszystkie modlitwy były w języku polskim i w domu z rodzicami modliło się również po polsku, chociaż jako dziecko jeszcze słabo znałam polski. Tradycja była codzienna: wszyscy wieczorem modlili się na kolanach.
Dzisiaj rodzinny posiłek w domu Sytnickich również rozpoczyna się od czytania “Ojcze nasz”. Jednak czyta się go już po ukraińsku. Kazymyr Sytnicki wspomina, jak jego przodkowie w czasach sowieckich, kiedy zakazano religii i kościoła, ukrywali się w domach, wciąż szukając sposobu na zebranie się razem i modlitwę, nawet bez księdza i bez zwyczajowych rytuałów kościelnych.
— Na Boże Narodzenie pod obrusem koniecznie ma być siano.Tak jak kiedyś było. Wtedy było i ciężko, i różnie. Ale wiara była jakaś mocniejsza. Przez to, że chowaliśmy się i wszystko. I każdy starał się modlić. Po cichu, żeby nikt nie wiedział. Teraz już można spokojnie, dobrze, idź, módl się.
Najbardziej skuteczny i jeden z najbardziej brutalnych sposobów poniżania ludzkiej godności i wolności, stosowany przez Związek Radziecki, to zakaz wolności religijnej, zakaz zgromadzeń religijnych oraz zniszczenie lub wykorzystanie miejsc modlitwy do celów na to nieprzeznaczonych.
— Kościół dla Polaków to jeden z postulatów ich tożsamości. Bóg i kościół. I to jest to, co Związek Radziecki zabrał miejscowym Polakom. Zakazał, pozamykał. W Dowbyszu wówczas jeszcze nie było kościoła, był w Żytomierzu, w Nowym Zawodzie, w Lubarze. Tam zmieniano je po prostu w stajnie lub magazyn na ciągniki. To znaczy, uderzali w najbardziej bolesne miejsce, w to, co ludzie cenili. I w taki sposób pokazywano nam, że zrobią z tego miejsca coś tak upokarzającego.
pokaz slajdów
Polacy potrzebowali miejsca, w którym mogliby się zbierać, modlić i pielęgnować tradycje swoich rodzin. Więc na wielkie święta, np. Wielkanoc lub Boże Narodzenie, całe rodziny najpierw chodziły do najbliższych miasteczek na liturgię. Czasem musiało się iść cały dzień, a nawet dwa dni. A kiedy te kościoły zostały zamknięte, pozostawało modlenie się już tylko w domu.
— W naszej rodzinie tradycja pozostała: jedzenie stojące na świątecznym stole posypuje się solą święconą. Ponieważ rodzice nie mogli często chodzić do kościoła, to któregoś dnia poszli, poświęcili tę sól, i tak po szczypcie na wielkie święta jej używali. I nawet jeśli już nie mieli możliwości pójść do kościoła, żeby poświęcić te lub inne pokarmy, to mogli sobie już w domu poświęcić, ochrzcić i szczerze wierzyć, że Bóg wszystko to błogosławił, i można jeść.
Lokalne kościoły zaczęły wznawiać swoją działalność jeszcze przed upadkiem Związku Radzieckiego, pod koniec lat 80. Początkowo duchowni przyjeżdżali głównie z Polski, aby odbudować lub założyć nowe parafie na miejscach. Wśród rodzinnych relikwii, które były starannie przechowywane przez cały okres sowieckich zakazów i represji, były obrazy i modlitewniki. Wiele z tych modlitewników, z których modliły się trzy lub cztery pokolenia Polaków, nadal jest przechowywanych w rodzinach.
— Obrazy przekazywano. Dlatego się zachowały. Jeszcze po mojej prababci, kiedy wychodziła za mąż. Obrazy i książki (modlitewniki — tłum.). No ale przekazywano najważniejsze, czyli wiarę, żeby wierzyć.
Ksiądz Andrzej
Ksiądz Andrzej Mucha po raz pierwszy przyjechał do Ukrainy 25 lat temu podczas studiów w seminarium duchownym, aby pomóc w organizacji pielgrzymki wiernych z Dowbysza do Berdyczowa, do głównej katolickiej świątyni Ukrainy, czyli do obrazu Matki Bożej Berdyczowskiej. Później Andrzej pozostał, by służyć w Ukrainie: najpierw w parafii rzymsko-katolickiej w Odessie, później w Kijowie, Żytomierzu. Wspomina, że podczas pierwszej wizyty do Dowbysza był zaskoczony, że w ukraińskiej wsi prawie nie mówiło się po ukraińsku i liturgie odprawiano wyłącznie po polsku. Jednak z upływem czasu, mówi, to się zmieniło i już teraz w parafiach jest więcej ukraińskiego duchowieństwa, a więc i msze są w języku ukraińskim.
— Miałem znajomego księdza w Polsce, który jeździł do republik Związku Radzieckiego i trochę opowiadał mi o życiu ludzi, o zwyczajach.Te opowieści wydawały mi się tak romantyczne, że chciałem przyjechać tu na służbę. W Dowbyszu spotkałem po prostu wspaniałych ludzi. Gościnność, jakaś taka życzliwość: wszędzie, gdzie pójdziesz, witają cię, wszędzie drzwi otwarte. Wtedy znałem ukraiński troszeczkę, tylko parę słów, jakoś próbowałem się porozumieć. To, można powiedzieć, była miłość od pierwszego spojrzenia.
Podczas 13 lat posługi w Ukrainie ksiądz Andrzej dobrze nauczył się języka ukraińskiego, po czym wrócił na 11 długich lat do Polski. Dopiero w 2019 roku ponownie zaproponowano mu wyjazd na służbę do Ukrainy. Tym razem w roli opata kościoła Matki Boskiej Fatimskiej w Dowbyszu.
— Gdy już rozpadł się Związek Radziecki, zaczęła się normalna praca i życie ludzi, no i oczywiście, ludzie chcą się tu modlić, przecież większość mieszkańców Dowbysza to katolicy. I budowę zaczęto w latach 90., a zakończono w 1995 roku. W tym roku, gdyby nie koronawirus, obchodzilibyśmy 25. rocznicę poświęcenia kościoła.
Największym wstrząsem dla księdza był powrót do Ukrainy, gdzie wojna trwa już pięć lat. Wydawało się, że pozostały tylko wspomnienia i dzieła historyczne o wojnach na tych ziemiach, jak, na przykład, o II wojnie światowej — mówi Andrzej Mucha. Natomiast w Polsce, która obecnie aktywnie wspiera europejski kierunek rozwoju Ukrainy, ksiądz teraz dużo opowiada o wojnie w Donbasie.
— W telewizji ukraińskiej pokazywano Polskę jako przykład przemian po komunizmie, tak. Dla mnie to był znak, że relacje się zmieniają, że można popatrzeć sobie w oczy w bardziej przyjazny sposób niż w tamte czasy. Tak mi się wydaje, że również rząd Polski politycznie wszędzie podkreśla rolę Ukrainy i widzi Ukrainę w Unii Europejskiej. Polska mówi o wojnie w Donbasie, o Krymie. Może dlatego, że Polacy w Związku Radzieckim też wiele wycierpieli i teraz dobrze rozumieją, co się dzieje w Ukrainie.
pokaz slajdów
Posługa księdza Andrzeja jako proboszcza parafii w Dowbyszu potrwa minimalnie trzy lata. Na życzenie wiernych lub duchowieństwa wyższego jego kadencja może zostać trzykrotnie przedłużona. Sam ksiądz na razie nie postanowił na jak długo chce zostać w Ukrainie.
— Powrót do Ukrainy stał się dla mnie wielką niespodzianką. Nie wiem co mi przyjdzie do głowy. Bóg to jest Bóg niespodzianek, niespodziankę zrobi i zobaczymy. Na razie nie planuję powrotu do Polski. Myślę, że zostanę tu na jeszcze jakiś czas.
Greczany. Mazurzy
Obecnie Greczany to dzielnica miasta Chmielnickiego na Podolu, a wcześniej była to odrębna osada Mazurów — chłopów-migrantów z polskiego Mazowsza, którzy od XVIII wieku mieszkali na tych ziemiach. Było kilka wsi mazurskich w okolicach Chmielnickiego: Maćkowce, Szaróweczka i Greczany. To są trzy główne rejony, w których do tego czasu zachowano język pierwszych Mazurów: obecnie można tu spotkać ludzi mówiących po staropolsku. Nie są rozumiani ani przez Ukraińców, ani przez Polaków.
Dlaczego Mazurzy osiedlili się na terenach współczesnego Podola? Lokalni mieszkańcy opowiadają taką legendę, że niby diabeł nosił Mazurów w worku z małą dziurą. Gdzie wypadali, tam się osiedlali. A prawda jest taka, że po ustanowieniu panowania tureckiego w 1672 roku wieś Greczany popadła w ruinę. Kiedy Turcy opuścili Podole w 1699 roku, ziemie te wróciły w posiadanie polskich panów Zamoyskich. Aby szybko podnieść majątki z ruin, Zamoyscy otrzymali od polskiego króla ulgi dla nowych mieszkańców i zaczęli przesiedlenie chłopów z Mazowsza, Mazurów, na swoje ziemie podolskie. Znaczna część polskich przesiedleńców dostała ziemię w spustoszonych Greczanach.
— Całe rodziny przesiedlały się po to, żeby tu pracować na ziemi, mieć możliwość normalnego życia. Trzysta lat temu ludzie przesiedlali się tutaj, tworzyli swoje wspólnoty. Tutaj żyli dalej, porozumiewali się w swoim języku. Mając swój własny język nie bardzo chcieli komunikować się z innymi ludźmi, dlatego w ciągu trzystu lat mieszkali w swojej wspólnocie.
Działacz społeczny, badacz historii polaków-Mazurów na Podolu Roman Gurnyćkyj jest Ukraińcem pochodzenia polskiego. Cała jego rodzina to potomkowie Mazurów. Roman opowiada, że zaczął interesować się historią swojej rodziny po tym, jak dziesięć lat temu zapytał swojego dziadka jak nazywała się babcia dziadka. I dziadek mu tego nie powiedział.
— Nasze rodziny były represjonowane, rozstrzelane. Wyobraźcie sobie: lata dwutysięczne, niepodległa Ukraina, a on (dziadek. — red.) nie chce mi podać imienia swojej babci, chociaż wiem, gdzie szukać tego w archiwum, teraz akta są odtajnione. Uświadomiłem sobie, że ludzie naprawdę boją się, że są Polakami, mieszkają w tej okolicy spokojnie, nikomu nie przeszkadzają. Ten temat wydał mi się interesujący. Nie jestem historykiem, jestem ekonomistą. Jednak chciałem to zbadać, zbadać inne rodziny.
W rodzinie Romana nie opowiadało się o przeszłości. Dopiero dwa lata temu Roman z rodzicami dowiedział się, gdzie pochowano rodziców babci i dziadka, dokąd zostali wywiezieni, za co rozstrzelani, w jakich fikcyjnych sprawach oskarżeni. Dla rodziny to było niemałe odkrycie.
Polacy z Greczan i okolicznych wsi, jak również wołyńskich, w latach 30. XX wieku zostali represjonowani ze względu na narodowość jako “podejrzane elementy”, wielu z nich rozstrzelano. W roku 1937 była tu 60-kilometrowa strefa aż po Zbrucz, i według rozkazu ludowego komisarza spraw wewnętrznych ZSRR Nikołaja Jeżowa terytorium musiało zostać oczyszczone z dysydentów.
— We wszystkich polskich wioskach zaczęły się represje, szczególnie w Greczanach. Istniała tu dwujęzyczność, korespondencje prowadzono w języku rosyjskim i polskim. Mam dokumenty, sporządzone w języku rosyjskim i polskim: to akt urodzenia, akt zgonu itp. Dlatego łatwo było zidentyfikować Polaków, w kilka miesięcy stukali do domów, zabierano ze sobą i rozstrzeliwano.
Roman
Roman Hurnyćkyjj, podobnie jak kilka pokoleń jego krewnych, urodził się w Greczanach. Od małego w domu słyszał język polski. Pracuje w przedsiębiorstwie komunalnym „Płoskyriw” oraz w organizacji publicznej „Klub inteligencji polskiej „Serwus”. Organizacja obecnie liczy 10 aktywnych członków, którzy organizują kursy języka polskiego, projekty kulturalne, edukacyjne i społeczne.
Przedsiębiorstwo komunalne, gdzie pracuje Roman, dba w szczególności o zajęcia dla dzieci, zawody sportowe i kluby lokalnej młodzieży. Codziennie pracując z dziećmi Roman dostrzega, jak ich dzieciństwo różni się od jego dzieciństwa, w którym było pełno mazurskich tradycji, rodzinnych historii i świąt. Dlatego on i jego koledzy organizują projekty o historii i tradycjach Mazurów, które interesowałyby przede wszystkim młodzież.
— Rzeczywiście, dzieci zawsze znajdą wspólny język. Jest to zwykłe dzieciństwo, ale szczególnie takie momenty, które były utrzymywane, jak np. religia, komunikacja i tradycje, różnią się. Bardzo ciekawe są tradycje, np. Święto Trzech króli, gdzie ludzie przebierają się, chodzą do domów, śpiewają kolędy.Tego tu już nie ma, a chcemy tę tradycję przywrócić, uszyć stroje i maski, wzorując się na archiwalnych zdjęciach.
pokaz slajdów
Roman może powiedzieć o tym jak współczesne dzieci postrzegają powrót do dawnych tradycji, obserwując własnego syna.
— Na Boże Narodzenie babcia Hanna nadal ścieli siano, każdy w rodzinie klęczy i ona rzuca cukierki, a my te cukierki łapiemy, czyli są to takie tradycje rodzinne, które są przekazywane dalej. Naprawdę myślę, że on (syn — red.) nie uświadamia sobie, jakie to tradycje, dopiero później zrozumie, że my tak robimy, a inni nie robią. Kiedy więc będzie miał świadomy wybór, to powie, a teraz bierze w tym udział, nie uświadamiając sobie tego. Próbujemy pielęgnować to, co mamy.
Siebie Roman nazywa Ukraińcem polskiego pochodzenia. Mówi, że on i jego rodzina to jednocześnie Polacy i Ukraińcy.
Wcześniej parterowe gliniane domy były typowymi budynkami Greczan. W jednym z takich mieszka babcia Romana Hurnyćkiego Hanna Pyroh. Roman mówi, że babcia kategorycznie nie chce wyprowadzać się ze starego budynku do bloku, których w dzielnicy pojawiło się już sporo. Wraz z rozwojem Chmielnickiego i budową przedsiębiorstw wokół miasta, pojawiło się zapotrzebowanie na mieszkania dla robotników, więc masowo budowano tu akademiki i domy z wielkiej płyty, a stare mazurskie domy rozbierano. Dom mojej babci był ostatni i według Romana po prostu nie zdążyli go zburzyć. A potem zapomnieli, więc stał dalej.
— Fabryki potrzebowały siły roboczej, to był naprawdę teren przemysłowy, który został zburzony. Pamiętam, że przy każdym domu był strumień i płynęła woda. Nie wiem, gdzie ta woda podziała się teraz, ale była tutaj prawdziwa rzeka. Rozlewała się tu, więc ją zabudowano.
Babcia Hanna. Niemieckie kakao i obóz koncentracyjny
Hanna Pyroh nigdy nie widziała swojego ojca. Urodziła się w kwietniu 1938 roku, a jej ojciec został represjonowany w grudniu 1937 roku. Wspomnienia babci stały się dla Romana mostkiem do badania historii ich rodziny, pierwszym krokiem do zapisania tych wspomnień oraz wspomnień innych mieszkańców Greczan.
— Miałam jeszcze starszego brata. Pracował na kolei. Mama w kołchozie pracowała, mną opiekowała się babcia. Poszłam do szkoły. Mieliśmy nauczyciela, Iwana Pyłypowycza, bardzo bił po rękach. A w klasie dzieci były i urodzone w 1933 roku, i w 1938, i w 1940 … Wszystkie w jednej klasie. Mówiło się po mazursku na przerwach, a uczyło się po ukraińsku. A teraz to i księża nauczyli się mówić po ukraińsku. Mamy młodego takiego księdza, mówi: “Nauczę się po ukraińsku, przecież nic nie umiem”. Bo on ukończył seminarium i przyszedł — zupełnie, żadnego słowa nie umiał po ukraińsku. No, i po wszystkim, już po ukraińsku odprawia.
Hanna, podobnie jak Polacy na Wołyniu, wspomina, że kościół w Greczanach był zamknięty w czasach radzieckich, a ich spotkania modlitewne były prześladowane przez policję. Duchowni byli również często bezsilni wobec reżimu. To duchowni i nauczyciele wszystkich narodowości stali się pierwszymi ofiarami sowieckiej machiny represyjnej.
— Po wojnie nasz kościół nie działał. Paskę (chleb wielkanocny — przyp.tłum.) przyszliśmy święcić, to biegaliśmy, milicja ganiała. A tam taka chatka stara była. W nocy chodziliśmy tam święcić: mamy brały nas na ręce, cała ulica w malutkiej chatce się zbierała. Księża gdzieś byli tam, w kościele, bali się wychodzić.
Podczas II wojny światowej w domu w którym mieszkała jeszcze malutka Hanna, mieszkali niemieccy wojskowi.
— W tej chacie była kuchnia, a oni spali u nas. Palili tak, że przez dym nie było nic widać. A tak, to dobry był. I przyszła do niego paczka. Ja mimo wszystko siedzę na głowie. Bierze tę przesyłkę, otwiera pudło, a tam kakao (bardzo smaczne kakao, do tej pory mi pachnie, nigdzie takiego nie ma), cukierki, pieczywo, czekoladki. I trochę wszystkiego mi dał. Ja właśnie tego potrzebowałam.
Hanna wspomina również jak do ich domu przychodzili nadzorcy w czasach masowej dekułakizacji, zabierano wszystko co się miało.
— Chowaliśmy się pod łóżkiem przed tymi, którzy chodzili, no, na obligacje. A trzeba dać pieniądze, 350 rubli oddać, oddać mleka 230 litrów, mięsa 40, jajek 240. No to pieszo nosiliśmy na ciągniki dzieci, u nas tam, w Rakowo części do ciągników, i tam, na tym oddawaliśmy… hodowaliśmy króliki. Oddaliśmy te króliki, a sami nawet nic nie widzieliśmy.
Blisko Greczan, w polsko-żydowskim miasteczku Proskuriw, wspominają Roman i Hanna, był obóz koncentracyjny, gdzie stopniowo niszczono całą ludność żydowską z tych terenów. Polacy często ukrywali u siebie Żydów, aby ich nie wykryto. Zdarzało się, że musieli chować się po kilka lat. Hanna wspomina, że jej krewni też ukrywali rodzinę żydowską i dzięki temu cała ta rodzina przetrwała.
Dom ludowy
Oprócz badania i popularyzacji historii lokalnych mazurskich Polaków, Roman Hurnyćkyj od kilku lat jest odpowiedzialny za projekt odnowienia budynku, który był niegdyś kulturalnym i publicznym centrum Greczan — Polski Dom Ludowy.
Wspólnota polska zawsze marzyła o swoim domu i gdy przyszedł tzw. okres “korienizacji”, pozwolono im na budowę domu etnicznego, który miałby swój program edukacyjny, kulturalny i wypoczynkowy. Każdy mieszkaniec z każdego podwórka dawał po 5 karbowańców, ludzie pracowali nad tym dobrowolnie i zbudowali dom. Do 1937 roku toczyło się tu życie kulturalne, potem władze radzieckie odebrały ten dom i zaczęły go wykorzystywać do własnych celów.
Korienizacja
Polityka angażowania przedstawicieli rdzennej ludności republik radzieckich we władzę lokalną oraz udzielenia oficjalnego statusu ich językom narodowym. Odbywała się w ZSRR w latach 20. XX wieku.Jednak skonfiskowany dom nie był jedynym przejawem sowieckich represji, mówi Roman. Prawie 80% mieszkańców płci męskiej Greczan rozstrzelano za bycie „szpiegami”.
— Prawie każdy mieszkaniec Greczan (w rodzinie) ma tego, kto został rozstrzelany. Na przykład, moich trzech pradziadków rozstrzelano za to, że budowali ten dom, że niby byli szpiegami zagranicznych wywiadów, w danym przypadku Polski. Był rozkaz Stalina w sprawie oczyszczenia terenu, bo rzeka Zbrucz leżała 60 kilometrów stąd i sądzono, że w razie jakichkolwiek zamieszek ludzie je poprą, bo był głód, była niezgoda na kołchoz, więc byli to ludzie niepożądani w oczach władz radzieckich.
Dom ludowy w Greczanach to rzadki obiekt na terenie byłego Związku Radzieckiego, który został zbudowany przez społeczność etniczną i zachował się do dziś.
— Zachował się dzięki temu, że nie stoi w centrum, jest to ogromny plus. To w dniu dzisiejszym przypomina o tym, że jest to “dom ludowy”, który był wyrzeźbiony cegłą, był trudny do zniszczenia. Albo cały dom, albo wcale. Ta cegła jest wyjątkowa, pochodzi z tego okresu. W ramach inicjatyw społecznych tę cegłę będziemy czyścić i odmywać.
Ten dom o powierzchni 520 m2 ma różnych najemców i sprowadzenie go do jednej koncepcji jest dość trudne. Roman Hurnyćkij opowiada, że pracownicy centrum sportowo-wypoczynkowego “Proskuriw” zaprosili wolontariuszy z ruchu “Budujemy Ukrainę razem”, żeby zorganizować w Domu Ludowym przestrzeń społeczną.
— Jest to jak punkt, z którego ma rozrastać się sam dom, dlatego że mamy koncepcję funkcjonowania tego domu, jego wypełnienia, finansów.
Obwodowy związek Polaków od dziesięciu lat wynajmuje drugie piętro. Nie mamy dostępu do tego pomieszczenia. W zasadzie zaplanowaliśmy ogólną koncepcję funkcjonowania tego domu, ale zaczęliśmy od tego, co do nas należy.
Mając trzech represjonowanych pradziadków, którzy budowali Dom Ludowy, Roman nie mógł nie przyłączyć się do odnowienia tego dziedzictwa historycznego.
— Wspólnie z aktywistami społecznymi zgłosiło się przedsiębiorstwo komunalne, które pokryło koszt rejestracji działki i rejestracji samego budynku. Od tego czasu rozpoczęto prace. Zorganizowano posiedzenie publiczne, wygrano mały grant, razem z wolontariuszami architekci stworzyli ogólną koncepcję: funkcjonowanie budynku, teren za nim.
Na jednym ze spotkań Romanowi opowiedziano o “BURze”, który go zainteresował. Mężczyzna zgłosił projekt stworzenia przestrzeni młodzieżowej dla fundacji edukacyjnej i „BUR” wybrał ten obiekt do realizacji w 2020 roku.
Budujemy Ukrainę Razem (BUR)
Organizacja pozarządowa zajmująca się odbudową domów zniszczonych przez wojnę na wschodzie Ukrainy.Wszyscy jednogłośnie byli za tym, by dobrze spędzać czas z dziećmi, żeby były zajęcia, żeby się zbierać, żeby pielęgnować kulturę Mazurów mieszkających tu, dlatego że tu ma się swój dialekt, swoją historię, jest to naprawdę interesujące.
Roman opowiada, że w budynku zaplanowano otwarcie małego amfiteatru do przeprowadzenia różnych wydarzeń, komunikacji między matkami i dziećmi. Jest też zapotrzebowanie na klasy, kawiarnię do spotkań, poczekalni.
— Kiedy wspólnota zjednoczyła się, dobrowolnie kupiwszy materiał i zbudowawszy ten dom, zrobiono napis o tym, że jest to dom ludowy, odpowiednik współczesnej przestrzeni publicznej. Tę samą funkcję dom pełnił od 1928 do 1937 roku, tu w dzielnicy.
Ponieważ dom ludowy od dawna nie funkcjonuje jako przestrzeń publiczna, wielu mieszkańców Greczan, zwłaszcza starszego pokolenia, kojarzy go ze szkołą. Ale nadal śledzą i wczuwają się w zmiany.
— Na przykład, opowiedzieliśmy o “BURze” i przyszła kobieta mieszkająca w pobliżu i mówi: „Chcę nakarmić wolontariuszy, ponieważ przyszli do tego domu i będą pracować, na pewno muszą jeść”. Niektórzy mówią: „O, tu jest sklep” albo „Jeżdżę tu codziennie, ale co, to takie dziedzictwo historyczne?”. Zaczynasz opowiadać i staje się jasne, że miejscowi, którzy zaczęli tam mieszkać niedawno, nie wiedzą, że jest to zabytkowy budynek.
Księga wspomnień. Historie Mazurów
Odkąd Greczany stały się dzielnicą wielkiego miasta, historie rodzinne są tu opowiadane raczej prywatnie, starsi ludzie powoli odchodzą i historie te znikają wraz z nimi. Tak więc kilka lat temu Roman Hurnyćkyj zainicjował projekt książkowy zbioru takich opowieści, uzupełnianych archiwalnymi zdjęciami. Najmłodszy syn Romana został pierwszym czytelnikiem.
— Małżeństwa są już raczej mieszane, wcześniej tego nie było, język zanika. Dlatego ważne jest, aby to zachować, zapisać. Zebraliśmy w tym celu stare zdjęcia, opowieści ludzi z tej dzielnicy, ponieważ w pewnym momencie zrozumiałem, że moje dziecko nawet nie będzie znało niektórych momentów, które są mi znane. W tym celu chociaż zapisaliśmy to wszystko, spróbowaliśmy zachęcić przez strony internetowe, książki. Być może teraz go to nie interesuje w tym wieku, ale w życiu każdego nadchodzi moment, kiedy pytasz: “A kim są moi rodzice? Czym się zajmują? Co ich wyróżnia?”.
Roman zaczął od historii swojej rodziny, a później wraz z kolegami chodzili od domu do domu i zapisywali wszystkich chętnych mieszkańców.
— Mamy dużą rodzinę i babcia lubi zbierać wszystkich przy dużym stole. Tak naprawdę kiedy wszyscy razem się zbierają i głosu udziela się najstarszej, ona opowiada historie. Od zawsze bardzo interesowały mnie jej historie o tym jak tu było podczas II wojny światowej, jak tu się żyło, jak się rozmawiało, jakie istniały tradycje. Rozumiałem, że w każdej rodzinie są takie ciekawe historie.
Wspomnienia około czterdziestu mieszkańców Greczan ułożono według różnych okresów historycznych, a przy wsparciu Ukraińskiego Funduszu Kultury ukazała się dwujęzyczna książka. W celu prezentacji publikacji powstała mobilna wystawa, której wystawy informacyjne planuje się umieścić na stałe w Domu Ludowym.
— Chciałem spisać nie jakieś liczby, ale ciekawe, żywe historie, pokazać historię tych terenów poprzez ludzkie historie. Czy pamięta ktoś coś o II wojnie światowej? Na przykład, jeśli opowiedzieć, że kiedy tu była stacja kolejowa i tu przewrócił się pociąg, to prawie wszyscy mieszkańcy Greczan żyli z tego, co wyciągnęli z tego pociągu. Wcześniej nikt nie widział tu takich butów, ubrań. Tak naprawdę to właśnie będzie dłużej pamiętane niż jakakolwiek data.
Roman wspomina, że kiedy rozpoczęli odbudowę Domu Ludowego, zrozumieli, że bez fundamentu ten projekt nie odniesie sukcesu. Dlatego w pierwszej kolejności chciało się opowiedzieć o terytorium i wytłumaczyć dlaczego ważne jest, by zachować ten dom.
— Historie o Mazurach, które zebraliśmy, to takie opakowanie, w które możemy owinąć sam dom. Aby dalej każdy szukał swoich historii, wiedział skąd pochodzi, doceniał historie rodziców, historie, które mu opowiadano. Znam osoby, które zainspirowały się do zebrania fotografii w swoich społecznościach, z opisem tego, co się tam dzieje, zobaczywszy naszą pracę. Właśnie dlatego robiliśmy to wszystko.