Share this...
Facebook
Twitter

Miasto Prypeć może posłużyć za przykład wspaniałych planów i jak przerażająco mogą się one zakończyć. Już od 30 lat jest opuszczonym, zanieczyszczonym przez radiację miejscem. Dzisiejsza Prypeć – to terytorium legend, mrocznych krajobrazów i triumfu natury. Jednocześnie to potencjalne miasto-muzeum o międzynarodowym znaczeniu, pomnik gigantycznej katastrofy technologicznej. Niektórzy z byłych mieszkańców są przekonani – każdy powinien chociaż raz odwiedzić to miejsce. Odwiedzić, aby dalej żyć tak, żeby na ziemi nie pojawiły się nowe “martwe” miasta.

Prypeć to miasto w obwodzie kijowskim, położone w pobliżu ukraińsko-białoruskiej granicy, 2 km od Czarnobylskiej Elektrowni Atomowej. Została zaprojektowana i zbudowana jako satelita elektrowni, dziewiąty “atomgród” w Związku Sowieckim.

Miasto pożyczyło swoją nazwę od rzeki Prypeci, nad którą zostało zbudowane, prawego dopływu Dniepru. Założone w 1970 roku, oprócz miasta atomowych pracowników miało być wielkim węzłem kolejowym położonym na skrzyżowaniu magistrali transportowych oraz portem rzecznym.

“atomgród”
Tak nazywają się miasta, w których większość mieszkańców pracuje w branży energetyki atomowej.

26 kwietnia 1986 roku w czwartym bloku energetycznym Elektrowni Czarnobylskiej miała miejsce wielka awaria. Następnego dnia ogłoszono ewakuację około 47 tysięcy mieszkańców Prypeci. Na skutek awarii miasto stało się strefą niebezpieczną radiacyjnie, w której ludzie już nie mogli mieszkać.

Od tamtego czasu 30-kilometrowe terytorium dookoła elektrowni stało się strefą wykluczenia. W jej granicach znajdują się: sama elektrownia, miasta Prypeć i Czarnobyl, północ poleskiego rejonu obwodu kijowskiego oraz część obwodu żytomierskiego do granicy z Białorusią.

Historie dwóch miast – Prypeci i Czarnobyla – są ściśle ze sobą związane. Często myli się je, mimo, że są to dwa różne miasta. Czarnobyl jest położony około 12 km od elektrowni. Liczba ludności przed awarią wynosiła prawie 14 tysięcy osób. Z elektrownią miasto nie miało bezpośredniego związku. Nazwa Elektrownia Czarnobylska pochodzi od miejsca jej rozmieszczenia – w rejonie czarnobylskim.

Ołeksandr

Ołeksandr Syrota urodził się na Chersońszczyźnie, lecz większą część dzieciństwa spędził w Prypeci z mamą – pisarką, redaktorem i tłumaczem Lubową Syrotą. W momencie awarii miał 10 lat.

Minęły lata po ewakuacji i miasto przywołało go do siebie. Teraz Ołeksandr pisze i kręci dokumenty na temat Prypeci i czarnobylskiej tragedii, organizuje i prowadzi wycieczki po strefie wykluczenia, jest szefem międzynarodowej organizacji społecznej “Centr Prypyat.com” i członkiem Rady Społecznej przy Państwowej Agencji Zarządzania Strefą Wykluczenia.

Awaria

Awaria miała miejsce 26 kwietnia 1986 roku, w sobotę. Wówczas funkcjonował sześciodniowy system edukacji, dlatego sobotnim porankiem dziesięcioletni Ołeksandr obudził się i poszedł do szkoły, do klasy 3B:

— Nauczyciele zostali zwołani na pilne zebranie. Pewnie z powodu wydarzeń w elektrowni. Po drugiej lekcji na przerwie usłyszeliśmy syreny i pobiegliśmy na ich dźwięk. Zobaczyliśmy dość liczną grupę zmartwionych dorosłych. Na placu obok przychodni stało około dziesięciu karetek pogotowia z włączonymi lampami. Zaczęliśmy zaczepiać dorosłych: “Wujku, wujku, co się stało?”. W końcu ktoś nam powiedział, że w elektrowni wybuchł pożar i żebyśmy nie przeszkadzali, plącząc się pod nogami. Pobiegliśmy do drogi oglądać pożar.

Ołeksandr opisuje wydarzenia tak, jak przeżywał je będąc dzieckiem:

— Sporo mówi się o ogromnych płomieniach aż do nieba. Nie wykluczam, że tak było, ale nie wówczas jak przybiegliśmy. Wtedy elektrownię zakryło dymem, jak mgłą. No i nic ciekawego nie zobaczyliśmy, jedynie helikoptery latające nad głową.

Wiele szczegółów z tamtych dni zapamiętał na zawsze:

— 27 kwietnia o godzinie 12 z głośników na ulicach po raz pierwszy poinformowano o ewakuacji. Dwie godziny później zaczęto podstawiać autobusy. Przez cały ten czas sterczałem przy oknie, rozmawiałem z kolegami, mama była w pracy. Pamiętam, że przed ewakuacją, jak wyszliśmy na ulicę, mamę zabrali pracownicy administracji osiedla i milicjanci. Poszli opieczętować pomieszczenie. Potem wsiedliśmy do autobusu, stał prosto pod klatką i pojechaliśmy. Wówczas ewakuację uważano za tymczasową, na kilka dni. Po co zabierać ze sobą coś większego jeżeli się jedzie tylko na trzy dni? Wszyscy brali minimalny komplet ubrań, dokumenty, kanapki i traktowali to jako dodatkowe dni wolne.

Mama z dużym trudem otrzymała mieszkanie w Kijowie. W nowym już 1987 roku. Przedtem żyliśmy po znajomych.

Mama znalazła pracę redaktora w studiu filmowym im. Dowżenki. Przepracowała w nim praktycznie do emerytury. W 1988 roku razem z reżyserem Rolanem Serhijenką nakręcili film publicystyczny “Porih” [“Próg”], w którym pokazali nie sowiecki patos lecz rzeczywiste wydarzenia. Na komisji kolaudacyjnej w Moskwie grozili im rozstrzelaniem, bo pokazali również strefę wojskową oraz problemy zdrowotne ludzi po awarii.

Powrót

Po raz pierwszy Ołeksandr wrócił do Prypeci zimą 1992 roku:

— Czekałem na ten moment przez wiele lat, nieletni nie mieli prawa wstępu do strefy wykluczenia. Prosiłem matkę o pomoc. Mówiła, że powinienem doczekać się przynajmniej szesnastych urodzin, wtedy będziemy szansa. Kiedy skończyłem 16 lat, naciskałem na matkę, że przecież obiecała, niech coś zrobi. Dogadała się ze swoim byłym kolegą z pałacu kultury “Energetyk” Saszką Demydowem (wówczas był dyrektorem telewizji miasta Sławutycz), aby wzięli mnie ze sobą jak pojadą kręcić jakiś reportaż.

Zima 1992 roku, przez Sławutycz jedziemy autobusem do strefy. Zawieźli mnie do Prypeci, zostawili tam i pojechali filmować elektrownię. Przez prawie pięć godzin sam spacerowałem po mieście. Chodziłem ulicami mojego dzieciństwa. Przeważnie po prostu ryczałem. Psychologicznie to była bardzo trudna wizyta.

— Dopiero po tej wycieczce uświadomiłem sobie, że nie mamy gdzie wracać. Pewnie ten wyjazd wyznaczył to, czym aktualnie się zajmuję. Znalazłem własny sposób na powrót.

W swoim pokoju prawie niczego nie znalazłem. Nasza dzielnica jest najbliżej elektrowni, została totalnie wyczyszczona. Z okien wyrzucano meble, lodówki. Potem to wszystko grzebano w piachu. Zostało bardzo mało: elementy mojego małego konstruktora, lampa. Resztę wyrzucono.

Cennych rzeczy nie posiadaliśmy, dlatego niczego nie skradziono. Mama wracała w maju 1986 roku, udało jej się wywieźć jakieś albumy zdjęć i kilka swoich czapek, które potem spowodowały kupę problemów ze zdrowiem.

Ale albumy – to pamięć, która nie dawała mi zapomnieć o mieście i w jakimś sensie sprzyjała powrotowi tutaj. Teraz bywam tu regularnie. Pracuję z dziennikarzami, telewizją, filmowcami. Przygotowujemy o Prypeci najróżniejsze projekty, pracujemy z delegacjami, które chętnie przyjeżdżają tu na wycieczki.

Nadal czuję, że to jest mój dom, to uczucie nigdy nie znika. Pewnie to jedna z przyczyn, dlaczego nie mogę skierować swoich wysiłków w innym kierunku. Ciągle tu wracam. Czymkolwiek się zajmuję i tak ląduję tutaj.

Prypeć

Ołeksandr opowiada, że do lat dwutysięcznych Prypeć funkcjonowała jako terytorium, na którym znajdowało się kilka przedsiębiorstw. Wtedy było najtrudniej trafić do strefy wykluczenia. Tak po prostu nikt nie oprowadzałby dużych grup turystów. Infrastruktura była w lepszym stanie, ale ryzyko radiacji znacznie wyższe.

Aktualnie w Prypeci działają dwa zakłady – hala dezaktywizacji ubrań specjalistycznych i garaż dla samochodów, które przewożą radioaktywne odpady.

— Generalnie jest ciekawie: rok 94, przyjeżdżasz do miasta zimą, ciemno, na całe miasto drze się radio z administracji, jakaś Ałła Pugaczowa śpiewa “Milion purpurowych róż”. I jaskrawe źródło światła – oddział pływacki “Łazurny”, otwarty dla personelu.

Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter

Ołeksandr wspomina, że po tej wizycie Prypeć często śniła mu się jako żywe, zasiedlone miasto. Potem to się zmieniło:

— Nadal mi się śni, ale już nigdy jako zamieszkałe. Śnią się różne wariacje: że wróciliśmy, że otworzono dostęp, że trwa rekonstrukcja.

Zobaczcie wideo w 360, które nakręciliśmy wspólnie z firmą The Farm 51:

Budynki i dzielnice Prypeci stopniowo ulegają rujnacji. Najpierw zabudowa z cegły, potem betonowa. Trzeba brać to pod uwagę zanim wejdzie się do którejś z budowli:

— Ulica, na której mieszkałem – ulica Przyjaźni Ludów – jest jedną z najstarszych w mieście Prypeć. Tu zabudowa jest najbardziej awaryjna. Te odpadające płytki to pierwszy znak zawalenia się. Prawie tak samo było w mojej szkole: najpierw poodpadały płytki z tynki, po roku-dwóch zawalała się cała sekcja.

Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter

— Ten budynek wkrótce się zawali. “Zdrowie ludu bogactwem kraju!” – to jedno z ostatnich haseł, pozostałych w Prypeci z dawnych czasów. Było ich sporo, całe miasto było ich pełne. Ogólnie, taki sowiecki mini Las-Vegas – wszystko w neonach, mieni się i świeci. “Partia Lenina – siła ludowa niech wiedzie nas ku triumfowi komunizmu “, “Niech atom będzie robotnikiem, nie żołnierzem!”, “Pokojowy atom dla każdego domu”.

Szkoła

— Szkoła… Gdyby przede mną stała sędziwa nauczycielka, powiedziałbym, że lubiłem to miejsce. Ale tak naprawdę nienawidziłem. Wówczas mogłem pomyśleć: “A żebyś przepadła!”. Uważajcie na swoje chęci. Mają moc spełniania się.

Ołeksandr pokazuje miejsce, gdzie minęły pierwsze trzy lata jego nauki:

— To jest skrzydło szkoły podstawowej. Pod zawałami na parterze znajduje się wejście do mojej klasy. Pod każdymi schodami było zapasowe wyjście. W naszej szkole wykorzystywano je, aby iść na wagary. To była pilnie strzeżona tajemnica. Uciekam z lekcji ze swoim kolegą, w tym pomieszczeniu znaleźliśmy skórzaną piłkę. Teraz trudno jest wytłumaczyć chłopcom, co takiego specjalnego w skórzanej piłce w Związku Sowieckim z końca lat osiemdziesiątych. Ale dla nas to był prawdziwy skarb. Graliśmy nią i w którymś momencie kopnęliśmy zbyt mocno, aż trafiła na dach kotłowni. No i już po piłce.

Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter
Share this...
Facebook
Twitter

Parę dni później właściciel piłki złapał nas na przerwie: chuligan, kilka lat starszy od nas, z mroczną reputacją. Zgarnął nas i przeprowadził rozmowę, w wyniku której mieliśmy zwrócić mu piłkę w ciągu kilku dni lub zapłacić po 10 rubli. Warto zaznaczyć, że 10 rubli widzieliśmy jeszcze rzadziej niż skórzane piłki. To było nie do przyjęcia. No to co robić? Tak na dobrą sprawę, należałoby opowiedzieć mamie o całym wydarzeniu. Ale nie mogliśmy, dlatego się ukrywaliśmy. Minęło dwa-trzy dni. A potem wybuch w Czarnobylskiej Elektrowni, w ewakuację pojechaliśmy z lekkim sercem: to przecież dodatkowe trzy dni, aby przełożyć spotkanie z wyłudzaczem.

Zorganizowaliśmy spotkanie naszych tak zwanych nie-absolwentów. Kilka lat temu zebraliśmy wielu. Długo siedzieliśmy, wspominaliśmy. Geografia rozsiedlenia mieszkańców Prypeci to cały były ZSRS oraz Europa. Wtedy było łatwiej osiąść gdzieś dalej od Ukrainy, od Kijowa, aby nowi sąsiedzi mniej wiedzieli, mniej gadali.

Dzika przyroda

Przez dekady nieobecności człowieka w strefie czarnobylskiej jej większa część zarosła młodym lasem, w którym zamieszkały zwierzęta. Sporo gatunków z Czerwonej Księgi wraca w to miejsce. Zwiększa się liczba łosi, jeleni, wilków i rysi. Osiedlają się nawet wcześniej niespotykane tu gatunki – czapla siwa, niedźwiedź brunatny, bielik zwyczajny i inne, rzadkie dla tego regionu.

W strefie wykluczenia mieszka populacja dzikich Koni Przewalskiego – gatunek ten został wyniszczony w XX wieku w swoim naturalnym środowisku. Na terytorium Ukrainy Konie Przewalskiego są hodowane w rezerwacie Askania Nowa (czytaj nasz materiał o Askanii Nowej). To stamtąd w latach 90-tych konie zostały przywiezione do strefy wykluczenia, teraz populacja żyje samodzielnie, bez pomocy ludzi.

Trudno jest podać dokładną liczbę Koni Przewalskiego w strefie czarnobylskiej. Aby je policzyć, trzeba wyposażyć każdego osobnika w specjalne obroże lub chipy. Aktualnie nie ma organizacji, które by tym się zajmowały.

Ołeksandr Syrota opowiada o pierwszym znanym mu przypadku, kiedy Konie Przewalskiego wychodziły poza strefę i odwiedzały ludzkie zagrody:

— Na jesieni 2014 roku dwie dzikie klacze przyszły do wsi, gdzie od roku mieszkałem z rodziną (w 2013 roku Ołeksandr z rodziną przeprowadził się do wsi Dytiatky, na granicy ze strefą wykluczenia – autor). Zamieszkały na polu naprzeciwko mojego domu, zaczęły wyjadać resztki z warzywników, zaprzyjaźniły się z sąsiedzkim ogierem. Pewnie postanowiły zostać, bo czuły się tam dobrze i miały sporo jedzenia.

To stwarzało pewne problemy dla mieszkańców, gdyż konie niszczyły ogrody:

— Konie nie rozumieją, że ludzie posadzili je dla siebie. Ukraińskie przysłowie “Czego nie zjem – ponadgryzam” to właśnie ich przypadek. Podjęliśmy kilka prób powrotu koni do strefy wykluczenia: zaprowadziliśmy ogiera do którego się przyzwyczaiły kilkadziesiąt kilometrów w głąb strefy. Szły za nami, potem wracały do Dytiatków.

Kiedy Ołeksandr zrozumiał, że te wysiłki są bezskuteczne, zbudował dla zwierząt ogrodzenie 50 x 50 metrów na tej samej działce, na której się pasły. Ta zagroda stała się ich tymczasowym schroniskiem.

Istnieje kilka wersji, dlaczego klacze opuściły strefę wykluczenia i przyszły do ludzi. Ołeksandr mówi, że znajomi biolodzy przypuszczają, że konie zostały wypędzone ze stada:

— Konie Przewalskiego mają wewnątrzgatunkowe relacje. Kiedy córki samca osiągają dojrzałość płciową, wypędza je, aby poszukały nowego stada. Prawdopodobnie to ten przypadek. Poszły szukać sobie samca, nie znalazły go na terenie strefy. Dlatego opuściły ją, dostrzegły domowego ogiera Lorda i postanowiły stworzyć z nim stado. Nie pytały mnie o pozwolenie, Lorda też. Po prostu postawiły nas przed faktem dokonanym: będziemy tu mieszkać.

Do jesieni 2016 roku konie żyły w zagrodzie. Ludzie karmili je i bezskutecznie próbowali znaleźć im dom:

— Już straciłem nadzieję, że cokolwiek nam się uda. Nikt nie wykazywał chęci pomocy. A przecież to gatunek z Czerwonej Księgi, ich los powinien interesować przede wszystkim państwo, nie nas.

Przez te dwa lata klacze urodziły dwa hybrydowe źrebięta od tego samego domowego ogiera. Maleństwo nazwano Lilou i Stich, jak bohaterów kreskówki:

— Moja córka wymyśliła imiona dla źrebiąt. Dorosłe klacze nazwaliśmy my sami – koń nr 1 i koń nr 2, bo z fantazją u nas kiepsko.

Z czasem do Ołeksandra zwrócił się koordynator ZOO w Meżyhiriu Serhij Hryhorjew. Zaproponował spróbować przetransportować zwierzęta do wybiegu w Suchołuczu, gdzie będą miały lepsze warunki:

— To była prawdziwa operacja specjalna. Dzikie zwierzęta, mimo że nieco przyzwyczaiły się do ludzi przez dwa lata, tym nie mniej nikogo nie dopuszczały blisko. Nigdy nie były transportowane. Zaangażowaliśmy zoologów, weterynarzy, podaliśmy koniom preparat uspokajający. Cała akcja trwała cały dzień, konie zostały z powodzeniem przetransportowane, tam spędziły zimę.

Myśliwski klub “Kedr” lub “Suchołucze” – to rewir, w którym polował były prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz i jego dworzanie. Teraz obrońcy przyrody tworzą na tym terytorium narodowy park “Dniprowsko-Teteriwski”. Mają nadzieję, że przyjadą do niego ekoturyści, nie myśliwi.

Ołeksandr opowiada, że zamieszkać w Suchołuczu – to idealne wyjście dla koni, gdyż nawet w strefie wykluczenia byłyby w większym niebezpieczeństwie:

— Łatwo mogły zostać karmą dla wilków lub trafić na ludzi. Dzikie zwierzęta są narażone na takie ryzyko: drapieżniki, ludzie, pułapki, jamy, brak regularnego odżywiania. Po dwóch latach życia obok ludzi jedyny wariant – to terytorium, gdzie będą czuć się komfortowo, gdzie nie zapolują na nie wilki.

Wycieczki

Ołeksandr organizuje wycieczki do strefy wykluczenia. Tej pracy podjął się w wyniku świadomej decyzji oraz po szeregu przypadków:

— W 1997 roku trafiłem do Prypeci zupełnie niespodziewanie. Zaczynałem wtedy pracować w branży budowy basenów pływackich. Szef wysłał mnie na obiekt w celu oszacowania możliwości rekonstrukcji. Nie wiedziałem, dokąd pojadę, wsiadłem do samochodu i zasnąłem. Obudziłem się w Prypeci, obok basenu “Łazurny”. Wówczas funkcjonował dla pracowników strefy. Nie jestem pewien, czy to była jakaś globalna inicjatywa możliwej rekonstrukcji. Raczej wszystko odbywało się na poziomie szefa zaopatrzenia, który zadzwonił do pierwszej z brzegu firmy, aby zrobiła wycenę, czy to w ogóle jest możliwe. I tak wyszło, że zajmując się zupełnie czymś innym, znalazłem się tutaj. To nie jedyny taki przypadek, kiedy wracałem do miasta.

Był taki moment, kiedy musiałem wybierać, co dalej robić w życiu. Uznałem, że czarnobylska tematyka jest dla mnie najciekawsza, najbliższa. Zostawiłem biznes, wszytko przekazałem swojemu partnerowi. To był 2004 rok. Nawet nie podejrzewałem wówczas, że się przeprowadzę. Przez pewien czas pracowałem na odległość, potem miałem dosyć i zacząłem szukać domu bliżej pracy, aby nie trzeba było nigdzie jeździć. Pewnie to jest główna przyczyna, reszta – to już liryka.

Jeżeli mówimy o tym, czy chciałem wrócić tu aby mieszkać, tak było tylko przed moim pierwszym przyjazdem. Wtedy wierzyłem, że jest dokąd wracać.

— Tak, chcę tu przyjeżdżać i będą to robił. Ale zdaję sobie sprawę, że mieszkać tu będziemy już nie my, lecz jelenie, lis Semen i jak Bóg da – jego dzieci. Perspektywa zamieszkania tu człowieka – tego nie jestem w stanie zmienić. To fakt, z którym żyjemy od wielu lat historii Ukrainy.

Ołeksandr wyjaśnia, dlaczego do pracy w strefie czarnobylskiej tak ważne są wiedza i doświadczenie przewodnika:

— Przez strefę co roku przewija się kilkadziesiąt tysięcy osób, te liczby ciągle rosną. Ludzie jadą z całego świata. Ani razu nie było przedstawicieli afrykańskiego kontynentu, lecz z większości innych krajów – tak. Wyjazd do strefy zawsze wiąże się z pewnym ryzykiem. Mówię nie o promieniowaniu, chociaż ono też jest ryzykowne. Teraz stoimy na podwórku, a za krzakiem może znajdować się stado dzikich zwierząt, nie zobaczymy ich. Wilki, rysie… Czasem znajdujemy ślady niedźwiedzia na lewym brzegu rzeki Prypeć. Są niebezpieczeństwa związane ze stanem konstrukcji. Jak sami widzicie, pierwsza dzielnica jest w kiepskim stanie.

Moja wizja strefy wykluczenia może różnić się od wizji państwowej. Chciałbym widzieć to terytorium takim, jakim już jest de facto, tylko z legalnym statusem. To unikatowy rezerwat pod otwartym niebem, gdzie przyroda udowadnia, że wbrew wysiłkom człowieka może się odrodzić. Prypeć jest miejscem, w którym ludzie mogą poczuć co przeżyli byli mieszkańcy, znaleźć się w ich sytuacji. Wyobrazić sobie, że to samo mogło stać się z ich własnym miastem. I potem żyć tak, aby nie było więcej martwych miast.

Mnie bardzo obraża, że strefa wykluczenia była dla ludzi swego rodzaju rozrywką. Szczególnie w pierwszych latach, kiedy zająłem się organizacją wycieczek. Po prostu nie mogłem na to patrzeć. A potem zauważyłem, z jakim nastawieniem ludzie przyjeżdżali i z jakim opuszczali to miejsce. Teraz uważam, że przyczyny dla których tu przyjechali nie mają żadnego znaczenia. Ważne jest to, co stąd wywiozą. Mam na myśli nie kieszenie z pamiątkami, lecz bagaż wiedzy i doświadczenia.

Wielu osób po wycieczce dzwoniło i mówiło: “Wie pan, to co pan nam pokazał po prostu zmieniło nasz świat”. To są intymne przeżycia, zwykle ludzie nimi się nie dzielą.

Chociaż Prypeć, którą Ołeksandr Syrota codziennie pokazuje turystom, jest ściśle sowiecką spuścizną, on sam czuje się Ukraińcem:

— Byłem mały, kiedy Ukraina stała się niepodległa. Pamiętam, jaka to była fala emocji, jakiegoś szczęścia. Uważam, że Ukraina powinna być samodzielnym państwem, niezależnym od chęci naszych sąsiadów i ich wyobrażenia o nas. Mamy prawo do samostanowienia. Ukraina – to stracona i znów odnaleziona ojczyzna, jeżeli mówimy ogólnie. Moja rodzina od strony matki była represjonowana i wysiedlona z Ukrainy do Kirgizji. Powrócili tu po wielu latach. Widziałem, jak mama zaczyna czuć się Ukrainką. Sam to przeżyłem i nadal przeżywam.

Jak filmowaliśmy

Wideoblog o tym, jak jechaliśmy do Prypeci, jak przez pięć dni nie myliśmy się i jak spotkaliśmy 91-letniego partyzanta UPA, jednego z ostatnich żywych. O nowym słowie, którego w teorii i praktyce nauczył się nasz polski fotograf Mateusz podczas podróży.

Nad materiałem pracowali

Autor projektu:

Bohdan Łohwynenko

Autorka:

Natalia Ponediłok

Redaktorka:

Jewhenia Sapożnykowa

Fotograf:

Mateusz Baj

Taras Kowalczuk

Producentka:

Natalia Panchenko

Operator:

Łesyk Jakymczuk

Ołeh Sołohub

Operator quadrokoptera:

Ołeksandr Syrota

Operator,

Reżyser dźwięku:

Pawło Paszko

Reżyserka montażu:

Liza Łytwynenko

Reżyser,

Reżyser montażu:

Mykoła Nosok

Scenarzystka:

Karyna Piluhina

Redaktor zdjęć:

Ołeksandr Chomenko

Wideo 360:

The Farm 51

Transkryptorka:

Lilia Jurkiw

Maryna Riabykina

Olha Dmytruk

Śledź ekspedycję