Jurko Fedyński jest prawdziwym fenomenem, o którym kręcono liczne reportaże w stylu “Amerykanie emigrują do Ukrainy”. W rzeczywistości nie jest do końca Amerykaninem, nigdzie nie emigrował – tylko powrócił do miejsca, w którym kiedyś mieszkali jego przodkowie.
Jurko przyjechał do Ukrainy z ogromną chęcią pozostania tu, poznania i powiększenia jej bogactwa kulturalnego i intelektualnego. Nasz materiał jest o tym, co z tych chęci wyszło.
Czasem, aby dogłębnie poznać tradycje i kulturę swojej miejscowości, potrzebne jest spojrzenie osoby postronnej. We wsi Kriaczkiwka na Połtawszczyźnie taką osobą jest Jurko Fedyński.
Jurko urodził się i dorastał w Stanach Zjednoczonych. Jeszcze jako małe dziecko znalazł w rodzinnej fonotece przedwojenne nagranie kapeli bandurzystów. Usłyszane melodie i głos zrobiły na nim ogromne wrażenie. Od tamtego czasu zaczął interesować się kobziarstwem, ukraińską muzyką ludową i instrumentami muzycznymi. Pierwsze muzyczne wykształcenie zdobył w Detroit, po czym podróżował po Stanach Zjednoczonych z koncertami muzyki ukraińskiej. Po drugie wykształcenie przyjechał już do Ukrainy:
– Kiedy zrozumiałem, że są ukraińskie instrumenty, które tutaj się rozwijały, zechciałem nauczyć się grać na jednym z nich. Wkrótce otrzymałem taką możliwość. Dobrze pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy trzymałem w rękach bandurę. To była bandura z Czernichowa za 50 rubli. I nawet mogłem pozwolić sobie na jej kupno. To była wielka pasja. Już nie chciałem kontynuować trenowania zapasów. Chciałem pójść do domu i poczuć swoją bandurę. Dopiero potem zrozumiałem, że mój instrument nie był najlepszy. Był tani, ale to świetne, że takie istnieją, bo inaczej w ogóle nie grałbym na bandurze. Teraz w końcu mam zaszczyć robić fajne instrumenty. Póki co odczuwam skrępowanie z powodu tak niskiej generalnej jakości ukraińskich instrumentów. Problem polega na tym, że mało pozostało nam prawdziwych instrumentów, sowieci wszystko zniszczyli. Nie chcieliby żebyśmy dzisiaj rozmawiali na taki temat. Zrobili ogromną krzywdę: ani instrumentów nie ma, ani informacji, jak je robić.
Przed przeprowadzką do Kriaczkiwki Jurko mieszkał we Lwowie i Kijowie. Kiedy spotkał Mariję, muzyczkę z Połtawy, ożenił się z nią i zaczął szukać, dokąd wyjechać z miasta. Rodzina chciała zbudować własny dom, mieć ogród, znaleźć przyjaciół i wspólnie prowadzić twórcze życie. Dla Jurka ważne znaczenie mają osoby w jego otoczeniu. Szukając miejsca do zamieszkania, nie wybierał żyznych gruntów czy pięknych krajobrazów, lecz szukał dobrych ludzi, myślących podobnie:
— Wtedy wybieraliśmy między Tafijczukami w Karpatach i zespołem Drewo w Kriaczkiwce. Najpierw postanowiliśmy trochę pomieszkać w Kiraczkiwce, a potem pojechać do Tafijczuków. Ale tutaj już zostaliśmy uczestnikami zespołu Drewo. Oni długo namawiali, bym został ich producentem, w końcu się zgodziłem. Ale nadal nie potrafię zajmować się finansami, to zupełnie obcy dla mnie temat.
Jurko z żoną postanowili nie jechać dalej, do wsi Werchnij Bukowec, gdzie mieszka słynny rodzinny zespół Tafijczuków:
— To nie jest proste. Już tyle tutaj włożyliśmy. Prawie siedem lat w Kriaczkiwce. Tutaj zawsze będzie dla nas kącik, do którego będziemy mogli wrócić, gdybyśmy wyjechali gdzieś dalej. Kto wie, co będzie w przyszłości. Pan Mychajło Tafijczuk nadal żyje, chciałbym wspólnie z nim pomuzykować i pomajstrować. Ale zobaczymy. Ludzi ciągle do mnie przyjeżdżają i liczą, że tutaj w pracowni nauczą się robić instrumenty muzyczne. Pozostawienie tego posterunku jest zbyt poważnym krokiem. Już budujemy budynki i pracownie porobiliśmy prawdziwe, nie jak kiedyś: majstrowanie w szopie.
Ojciec Jurki ma pochodzenie irlandzko-niemieckie, matka ma ukraińskie korzenie. Ich ród przeniósł się do USA:
— Wiem, że kiedyś był sobie pra-pra-pra-Fedyński z Karpat, możliwe, że ze wsi Jabłuniw. Są pradziadkowie z Kijowa. A rodzina prababci pochodzi z Połtawszczyzny. Przyjechałem tutaj wiedząc, że stąd pochodzą moi przodkowie, że to moja ziemia. Nie jestem tutaj gościem. Kto wie, może byli akurat z Kiraczkiwki.
— Można powiedzieć, że powróciłem do domu po 250 latach od zrujnowania Siczy.
Przybysze
Mieszkańcy Kriaczkiwki jeszcze nie do końca przyzwyczaili się do nowych ludzi. Rodzinę Fedyńskich nadal zwą “przybyszami”, chociaż niedługo minie dziesięć lat odkąd tutaj się osiedliła.
Największe zdziwienie wywołuje to, że ktoś żyje niezgodnie z ich ustalonym porządkiem. Na przykład Jurko dopiero w Kriaczkiwce zajął się rolnictwem. Po raz pierwszy wziął do rąk łopatę i młotek. Dla miejscowych jest to co najmniej dziwne. Sąsiedzi nie rozumieli, dlaczego Jurko buduje chatę nie tak, jak wszyscy, lecz wybiera same naturalne materiały. Mówili, że taka chata długo nie postoi. Teraz są zdumieni, że “Amerykanin” nie sadzi więcej ziemniaków, niż potrzebuje, i w ogóle – dlaczego to Marija opiekuje się warzywnikiem. Jak widzimy, różnice w traktowaniu podstawowych czynności mogę być ogromne.
pokaz slajdów
Jurko przypomina bohatera filmu z początku XX wieku. Perfekcyjnie mówi po ukraińsku, lecz w ciągu 16 lat życia w Ukrainie nie pozbył się barwnego amerykańskiego akcentu. Podczas rozmowy uśmiecha się promiennie. Nawet gdy opowiada o swoich problemach i o tym, jakich szkód zaznała Ukraina na skutek sowieckiej okupacji.
Wszędzie w domu, który Jurko przerobił ze starej wiejskiej chaty tworząc z niej nowoczesne mieszkanie w tradycyjnym stylu, wiszą obrazki z angielskimi słowami. W taki sposób Jurko i Marija uczą trójkę swoich dzieci języka angielskiego. Marija opowiada o nauczaniu domowym:
— Latem mamy niemal przedszkole. Wszystkie dzieci z pobliskich domów zlatują się do nas. Przeważnie tutaj nie mieszka się na stale, ludzie na lato przyjeżdżają z miast. Mieszka się tutaj trudno, teraz walczymy o wiejską szkołę. Istniejący system wykształcenia szkolnego we wsiach nie jest efektywny. Chcielibyśmy założyć własną szkołę, ale wątpimy, czy znajdziemy wsparcie i zrozumienie wśród mieszkańców wsi, którzy tutaj mają własne dzieci.
Marija zamieniła miasto na wieś i nie żałuje. Na poważnie zajęła się reformowaniem swojej miejscowości, została radną. Stara się realizować swoje idee i marzenia na przekór skomplikowanemu systemowi biurokratycznemu.
Jurko opowiada, że bezpłatnie uczył miejscowych dzieci angielskiego. Przychodziło tylko kilkoro uczniów, a później nawet tych zabrali rodzice:
— Proponowałem miejscowym co niedzielę uczyć ich angielskiego. Starszych i młodszych. Ale nikt nie przychodzi, nikomu to nie jest potrzebne. W ogóle nie rozumieją, jak to: przyjechałem tutaj i będę ich uczył. Przecież to oni mają mnie uczyć! Ale ja się dokształcam, tylko żadna wymiana się nie odbywa.
W Kriaczkiwce jest szkoła. Mieści się w zabytkowym majątku ziemiańskim. Do lokalnego przedszkola uczęszcza ponad 20 dzieci, przyszłych uczniów. To dosyć dużo jak na wieś. Jednak są plany zamknięcia szkoły, w celu obniżenia wydatków z lokalnego budżetu. Ludzie zaczęli zabierać swoje dzieci w obawie przed zamknięciem placówki. Uważają, że lepsze wykształcenie może dać szkoła, gdzie jest więcej dzieci w klasie, dlatego wysyłają swoje pociechy do placówki w sąsiedniej wsi. Fedyńscy są odwrotnego zdania i nie chcą dopuścić do zamknięcia szkoły. Próbowali przekonać do tego innych. Mają już czwórkę dzieci, ich syn Myrosław niedawno poszedł do szkoły. Jurko opowiada:
— Mówimy, że to absurdalne, że to fikcja i jakieś przekręty, że Myrosław zostaje w szkole, a oni na to, że wtedy syn będzie miał tylko jedną godzinę nauczania dziennie. Świetnie, za to Myrosław uratuje szkołę.
W ten sposób szkoły się nie da zamknąć, bo według prawa jeżeli chociaż jedna rodzina nie zabierze dokumentów swojego dziecka ze szkoły, placówka ma obowiązek pracować:
— Rodzice nie zabiorą dokumentów, jeżeli tylko nauczyciel ich nie zmusi. Tak się stało w tym przypadku. Chodziliśmy do tej nauczycielki i pytaliśmy, dlaczego tak czyni, dlaczego chce zmusić nas do zabrania dokumentów. Oczywiście, nie dostaliśmy żadnej odpowiedzi.
Jurko jest przekonany, że znajdą wyjście:
— W następnym roku będzie nas w szkole więcej, dziewczynki już dorastają. Może jeszcze ktoś z rodziców się namyśli. Najpierw chcieliśmy przestawić Myrosława na edukację domową, ale jeżeli dają nawet jedną dodatkową godzinę – to jeszcze lepiej. Gdyby jednak zamknęli szkołę, będziemy uczyć dzieci w domu sami.
Muzeum kobziarstwa
Nowym projektem Jurki jest muzeum kobziartswa. Planuje zgromadzić w jednym miejscu utwory i instrumenty z rodzinnej kolekcji i na koszty ukraińskiej diaspory stworzyć we wsi nowoczesne muzeum, do którego przyjeżdżaliby turyści:
— Kilka miesięcy przed śmiercią mój wuj, który mieszkał na emigracji, nakazał mi zbudować muzeum. No i buduję. Mam ogromne problemy z finansami. Rodzina mówi, jakie muzeum w Kriaczkiwce? Przecież tam Putin wszystko zabiera. My Putinowi niczego nie oddamy.
Ale nawet jeżeli koszty sponsorów się nie pojawią, Jurko jest zdecydowany zbudować muzeum, niech nawet mniejsze. Rekonstrukcje zabytkowych ukraińskich instrumentów, które zrobił w swojej pracowni, będą nowymi eksponatami. Jurko uważa, że takie muzeum jest potrzebne właśnie tutaj, na Połtawszczyźnie:
— Coraz bardziej upewniam się, że Połtawszczyzna jest sercem kobziarstwa. Mówi się, że kobziarstwo powstało właśnie tu, w mieście Zińkiw, pod Połtawą. Ale w Połtawskiej obłasti nie ma żadnego muzeum kobziarstwa. Ktoś powinien je stworzyć. Jestem gotów służyć, jak tylko mogę. Wcześniej (kobziarstwo – red.) istniało w innej formie: byli kozacy-kobziarze lub coś podobnego. Nadal wiemy bardzo mało o tym fenomenie.
Kobziarski festiwal
Raz na rok Jurko i Marija organizują w Kriaczkiwce niewielki festiwal “Drzewo Rodu Kobziarskiego”:
— Wszystko zaczynało się jako obóz dla moich uczniów i próba utworzenia cechu kobziarzy. Są cechy w Charkowie, Lwowie, Kijowie. Mieliśmy parę tygodni, aby usiąść i potrenować, aby być lepszymi jako instytucja. Ale okazało się, że inne cechy nie zainteresowały się naszą akcją bo mają własne. Prowadziliśmy obóz szkoleniowy przez sześć lat i już byliśmy gotowi przedstawić publiczności naszą twórczość. Byli aktywiści, którym zaproponowałem nieodpłatnie zrobić festiwal. Powiedzieli, że to niemożliwe, bo potrzebne jest pozwolenie za które należy komuś wcisnąć łapówkę. Ale ja chcę wszystko robić uczciwie, zgodnie z prawem. A gdzie robić? Może właśnie tu, w Kriaczkiwce? Wszystko zrobiliśmy minimalnym wysiłkiem, przecież wcześniej przygotowywaliśmy obóz, wszystko mieliśmy. To nie jest jakaś sztuczna impreza, to prawdziwe miejsce pracy. Tutaj tworzymy muzykę i instrumenty. Mieliśmy już kilka festiwali, to było moje największe marzenie, które się zrealizowało. Festiwal nazywa się “Drzewo Rodu Kobziarskiego”. Korzenie – to tradycyjne kobziarstwo. My jesteśmy dzisiejszymi gałęziami tego drzewa, ktoś liściem który dopiero się rozwija. To niekomercyjny festiwal, nie jest dla masowej publiczności. Oczywiście, bardzo się cieszymy kiedy ludzie przychodzą. Ale większość nie rozumie naszego programu. Potrzebują okowity i bębnów. Jaka zabawa bez tego? Również musi być coś na sprzedaż. Ale są ludzie z miast, którzy lubią do nas przyjeżdżać, osoby zza granicy interesujące się kobziarstwem i ukraińską kulturą. Przyjeżdżają. Ale chciałbym, żeby moi sąsiedzi też przyszli.
Nauka i majstrowanie
Jurko zaczął robić własne instrumenty dlatego, że nie miał własnej kobzy. Nie miał też pieniędzy na zakup instrumentu. Teraz umie robić kobzy, bandury, teorbany, liry i gęśle:
— Wtedy miałem możliwość robić je samemu, miałem drewno. Nie posiadałem instrumentu i zacząłem robić pierwsze kobzy. Urzekł mnie sam proces majstrowania. W dzieciństwie lubiłem Lego. A to są dorosłe zabawki. Robisz, co chcesz. Już zrobiłem nie tylko bandury i kobzy, już umiem wykonać najbardziej skomplikowane ukraińskie instrumenty. Jeden z najtrudniejszych to teorban. Już gram na nim. Ale nie zamierzam się zatrzymywać. Być może to fajny i dobrze płatny fach, ale aktualnie nic na tym nie zarabiam. Chcę robić jeszcze lepsze instrumenty. Bandura, którą teraz robię, powinna być lepsza od poprzednich. Jest szczególna w dźwięku, formie a nawet ozdobach. Poprzednie bandury były cięższe, miały metalowe struny, ta będzie miała nylonowe. Deka w niej jest bardzo cienka. To bardzo rezonansowy instrument. Większość bandur jest robiona z wierzby, ta – z klonu. Na niej będzie można ściskać gryf, a nie tylko grać jak na harfie. Instrumenty mają być tradycyjne, ale ich zostało tak mało, że według mnie, powinno się je ulepszać.
Jurko z zachwytem i pasją opowiada o swoich instrumentach:
— Na przykład, w konstrukcji mojej bandury jest sporo elementów z lutni. Lutniści mają wiele informacji o tym, jak zrobić rezonansowy instrument. Uczę się od nich. Mamy nie 5, lecz 10 basów. Są zdublowane. W tradycyjnej ukraińskiej bandurze takie dublowanie można spotkać, lecz bardzo rzadko. Dzięki tym basom dźwięk będzie pełniejszy. Dla mnie to pewny moment rozwojowy. Już robiliśmy wzorowe kobziarskie bandury. Teraz wykonujemy twórczą rekonstrukcję. Ma to być instrument do grania, a nie taki do powieszenia na ścianie. Starzy kobziarze mieli kiepskie instrumenty, źle brzmiały, trudno było na nich grać. Przez to, że kobziarze żyli w biednym kraju. W Rosji car miał wrogie nastawienie do kobziarstwa. Dlatego poziom mistrzostwa był niski, jeżeli sądzić z jakości zachowanych instrumentów. A ich, niestety, zostało naprawdę mało. Czy istniały wyrafinowane bandury w tamtych czasach? Pewnie tak.
— Hetman Mazepa nie grał na byle kłodzie. Jego instrument był zrobiony z palisandru. Gdzie znalazł palisander? Może w Azji…
Być może, że nawet były cechy w Baturynie czy Głuchowie. W Ukrainie produkuje się sporo rzeczy, niestety, wiele z nich tanich. Ukraińcy są mądrzy, gadają: “Nie kupuj tej chińszczyzny!”. Ale potem sami produkujemy jeszcze gorsze rzeczy i droższe, niestety. Jak można brać na koncert jakieś drewno? Jeżeli przodkowie na czymś takim grali, co to – my też musimy? Oni nie przejmowali się wyglądem instrumentu, wtedy to było rzeczą drugorzędną. Ale nie dla mnie.
Moim pierwszym instrumentem był fortepian. Stał w naszym domu. Miałem około sześciu lat. Pierwsze bandury posiadałem w wieku 16 lat. Wtedy wujostwo powiedzieli mi, żebym szedł uczyć się do Juliana Kytastego, że będzie ciekawie. Bardzo tym się zainteresowałem. Polubiłem towarzystwo członków diaspory, bo mieszkaliśmy poza środowiskiem ukraińskim, wśród Amerykanów. I ten duch, co tam panował: duch kapeli Bandurzystów, muzyka, związki społeczne – to wszystko było pasjonujące. Przez dziesięć lat się uczyłem. Potem nadszedł czas szukania czegoś nowego w kobziarstwie, przyjechałem do Ukrainy. No i znalazłem. Najpierw studiowałem w konserwatorium. Ale po ukończeniu studiów zrozumiałem, że bardziej interesuje mnie tradycja gry na bandurze. Bo w konserwatorium panują sowieckie tradycje, nie kobziarskie. Byli też tacy wykładowcy, których w ogóle nie interesowały kobziarskie tradycje. Postanowiłem trzymać się od takich ludzi jak najdalej. Ta decyzja była prawidłowa. W konserwatorium dowiedziałem się o istnieniu Kijowskiego Cechu Kobziarzy. To był niezwykły krąg osób. Przez dziesięć lat mieszkałem z nimi w Kijowie, pracowałem. Aż do momentu, kiedy znów nadszedł czas pożegnać się, aby stworzyć własne kobziarskie kółko, gdzie będzie uprawiane swoje kobziarstwo, jak ja je rozumiem. Jestem niezależny, uczę tak jak chcę. Robię, jak uważam za prawidłowe, a nie naśladuję innych.
pokaz slajdów
Jak we wszystkich ukraińskich sprawach, w kobziarstwie istnieje wiele przesądów. Są częścią tradycji. Mówi się, że kobieta nie może majstrować ani dotykać instrumentu. Na bandurze należy napisać nie tylko imię, ale i odpowiednią modlitwę. Co do modlitwy uważam, że to pomaga, jeżeli jest szczera. Jest film “Przewodnik”. Tam był taki moment, specjalnie powiedzieli: “Ano, bez klamry, nie ma głosu w instrumencie. Dlatego instrument bez klamry nie jest kobzą ani bandurą”. Rozumiem, że pan reżyser zwrócił uwagę na nasze pracownie, bo nie wstawiamy klamer na nasze instrumenty. Dla mnie to mit, przesąd. Ale wielu mistrzów bandur, kobz, lir nie mają przykładu do naśladowania. Specjaliści od skrzypiec mają całą górę instrumentów. Wiele elementów z produkcji skrzypiec zostało przeniesione na bandury. Na przykład klamra. Ale ona nie koniecznie musi być. Często mistrzowie idą tropem mitu zamiast robić dobry instrument. Majstrowanie jest procesem społecznym, większość majstrów to amatorzy, nie zawodowcy. Ale wszystko jest robione z miłością, i to wspaniałe. W ten sposób nasza wspólnota majstrów osiąga sukcesy. Bo są też tacy, którzy nie tylko pragną pracować z miłością, ale także chcą zostać zawodowymi mistrzami, mieć najlepsze instrumenty. To piękne.
klamra
To mały drewniany element łączący dekę z korpusem.Jedną bandurę można robić zarówno szybko jak i długo. Mogę zrobić kobzę w 2 tygodnie, jak kiedyś. Ale więcej tak nie będę robił, bo to kompromisowy instrument. Jest także potrzeba budowy tanich instrumentów, żeby wszyscy mogli pozwolić sobie na granie. Jest już wystarczająca liczba majstrów zajmujących się tego typu produkcją. Ja z kolei pragnę robić najlepsze instrumenty, bez żadnych kompromisów. Czasem to trwa zbyt długo. Ale nie śpieszę się, nie pracuję na zamówienie, nikt mnie do niczego nie zmusza. Robię instrumenty, na których sam bym grał, i żeby się nie musiał ich wstydzić. Przecież instrumenty mają brzmieć. Nie są do zawieszenia na ścianie czy przechowywania w muzeum. Przez pewien czas będą w nowym muzeum. I to jest dobre, będę widział, czy instrument jest stabilny, czy się nie rusza, nie rozjeżdża się, nie niszczy się. Ale w końcu trzeba, żeby ktoś na nim grał, żeby przez dłuższy czas komuś służył.
Mam różne szkice kobzy, bandury, teorbanu. Robimy je najczęściej. To są dokładne schematy, żebyśmy wiedzieli jak robić najdrobniejsze detale. Zrobiłem około 20 instrumentów. Trudno jest powiedzieć, ile czasu zajmuje wykonanie jednego, gdyż robię kilka na raz. Teraz majstruję kobzę i teorban. To jest nieco skomplikowane, ale mam wybór na co dzień. To także jest ważne dla weny.
Materializm
— Pieniądze mnożą problemy, nie rozwiązują ich. Oczywiście, brakuje mi różnych materialnych rzeczy, które miałem w Ameryce. Na przykład, samochodu. Ale to wszystko jest względne. Jednego dnia jesteś szczęśliwy, że możesz jechać, innego – nieszczęśliwy, bo samochód się popsuł i jechać nie możesz. Dlatego nie wierzę, że można znaleźć szczęście poprzez materialne rzeczy. Filozofowie mówią, że mamy wszystko. Może chcesz gdzieś iść, ale tam iść nie trzeba. Trzeba usiąść w domu i pracować. To będzie pełne szczęście. Z mojego przykładu ktoś też może wyciągnąć dla siebie korzyść. Chcę pokazać, że można żyć, jak Ukraińcy. Wtedy kasy prawie nie potrzeba. W Ameryce bez pieniędzy jest bardzo ciężko. Można, mieszkając za granicą, przekazać środki tu, ale to nie najlepsza decyzja. Jeżeli rzeczywiście uważacie się za Ukraińców, jesteście liderami, przedstawicielami inteligencji która wyemigrowała, wasza dusza powinna być tu, żeby pomagać naprawdę, a nie tylko przekazywać pieniądze.
Już są naśladowcy Jurki Fedyńskiego, którzy przeprowadzają się do Ukrainy:
— Wśród Amerykanów znam Rona Pastelana, przeprowadził się na Tarnopolszczyznę, Lidę Matyjaszyk-Czorną – mieszka teraz w Kijowie. W innych krajach także jest ukraińska diaspora. Znam osoby z Polski, które przyjechały tu, jedna pani z Francji często przyjeżdża. Chłopak z Australii przyjechał tutaj, żeby robić bandury. I też chce przeprowadzić się do Kriaczkiwki. Mówi, że skończy uniwersytet i przyjedzie.
Jurko zaprowadził nas do nowej wiejskiej chaty, którą od zera zbudował w rok. W niej mieści się nowe studio, gdzie przechowywane są dziesiątki instrumentów.
— To jest mega-ciepły dom, jeden mały piec wszystko ogrzeje. Tu mieszkają moi uczniowie. Planowaliśmy zrobić tu studio nagraniowe dla płyty zespołu Drewo. Mam sprzęt do pracy z innymi zespołami: Chorea Kozacka, Karpatiany. Robimy jakościowe nagrania. Nazywam to miejsce cerkiew-chata, ale to także pierwszy obiekt muzealny, gdzie możemy pokazać instrumenty. Nie jest to typowa chata-mazanka, chociaż wygląda podobnie. To amerykańska chatka z bloczków ze słomy. Bloczki są układane, kompresowane, potem smarowane mieszanką gliniano-piaskową. Zbudowałem tak małą chatkę, aby poznać technologię do budowy przyszłego muzeum, które będzie miało większą powierzchnię. Chcę wiedzieć, czy będzie trwała. Sąsiedzi nie wierzyli: powiedzieli, że myszy wszystko zjedzą. No i faktycznie myszy trochę tam wchodzą. Trzeba dziury zatkać, może trutkę włożyć czy kota wziąć. Jestem gotów coś robić własnoręcznie, już nie mam wątpliwości. Będzie tanio, ciepło i godnie.
Ukraińska historia i muzyczna tradycja – tym właśnie żyje ten człowiek. Całkiem możliwe, że bez tamtej płyty z rodzinnej fonoteki lub bez czernihowskiej bandury za 50 rubli życie Jurki Fedyńskiego ułożyłoby się zupełnie inaczej.