Słowiańsk od dawna znany jest z wyrobów garncarskich, tworzonych w kilkuset maleńkich pracowniach w całym mieście. Przez lata pracownie te produkowały pamiątki dla kurortów, przedsiębiorstw i wielkich firm. Podczas okupacji Słowiańska przez rosyjskich terrorystów (w 2014 roku) niektóre pracownie garncarskie zostały okradzione i wymagały remontu. Wiele z nich musiało poradzić sobie ze zmianą kierunku sprzedaży swoich towarów. Z Krymu, Doniecka i Ługańska zaczęto orientować się bardziej na Zachodnią Ukrainę i kraje UE. Garncarze w Słowiańsku, przejęci przyszłością regionu, przeznaczają część swoich zarobków na wsparcie dla ukraińskiej armii.
Dziś Słowiańsk jest największym dostawcą wytworów garncarskich na ukraińskim rynku. Mało kto wie jednak, że miejscowe tradycje ceramiczne liczą sobie już ponad sto lat. Cała produkcja popularnej tzw. kuzniecowskiej porcelany stworzona została przez rosyjską dynastię Kuzniecowów pod koniec XIX wieku. Pośród licznych fabryk, które należały do dynastii, były również fabryki słobożańskie: fabryka wyrobów fajansowych w Słowiańsku (w ówczesnej iziumskiej włości) i fabryka naczyń fajansowych oraz porcelanowych w Budach. Pozostałości kuzniecowskiej porcelany, czyli m.in. pojedyncze talerze czy całe zastawy stołowe, zachowały się w miejscowym muzeum.
Za czasów ZSRR w Słowiańsku funkcjonowało wiele fabryk ceramiki, wokół których powstawało miasto. Obecnie, ceramika uważana jest już za tradycyjne lokalne rzemiosło. Słowiańskie przedsiębiorstwo ceramiczne produkowało płyty i wyroby fajansowe, armaturowo-izolacyjne — ceramiczne izolatory, natomiast w cechach użyteczności publicznej odlewano w gipsowych formach garnki, wazony itp. Fabryki stopniowo ulegały zniszczeniu, ale pozostało najcenniejsze — doświadczenie ludzi. Tak też żyła tradycja, która napędzała rzemiosło i sprzyjała powstawaniu nowych cechów, których przed konfliktem w Donbasie w mieście było bardzo wiele.
Słowiańsk jest miastem garncarskim, a nie metalurgicznym. Jego gospodarka opiera się na niewielkich pracowniach garncarskich i chałupnictwie. Jak zaznacza miejscowy garncarz Jewhen Pawłenko:
— Słowiańsk utrzymuje się dzięki ceramice. Jest to miasto ceramików. Mnóstwo ludzi pracuje właśnie w tej gałęzi przemysłu. Miasto zarabia na ceramice. I są to niemałe pieniądze.
Jewhen jest z zawodu kierowcą, a z wykształcenia inżynierem mechanikiem transportu samochodowego. Garncarstwem zaczął zajmować się bez wcześniejszego doświadczenia. Zachęcił go do tego przyjaciel, który sam też dopiero zaczynał lepić i wypalać naczynia. Jewhen uczył się na bieżąco:
— Niektóre cechy są małe, a niektóre liczą po 100 osób. Glina jest lokalna, pochodzi stąd. Jest też biała glina z kopalni w Drużkiwce, a jest też nasza czerwona glina spod Słowiańska. Niedaleko mamy wieś Hłyboka Makatycha. Jest tam kopalnia odkrywkowa, skąd też ją wydobywamy.
Garncarstwo w regionie nie stanęło w miejscu. Ci z miejscowych garncarzy, którzy pozostali po ukraińskiej stronie umownej granicy z tymczasowo okupowanymi terenami, nawiązują kontakty z garncarzami i potencjalnymi klientami z innych regionów kraju. Inna Pawłenko, żona Jewhena, opowiada:
— Jeździliśmy w wiele miejsc. Cztery lata z rzędu jeździliśmy do wsi Soroczyńce. Mamy również klientów z Opiszni. Jeździliśmy wymieniać się doświadczeniem. Ale tak czy siak, jak to mówią, oni mają swój styl, a my swój. To nie tak, że my wyrabialiśmy swój styl przez wieki. Raczej przez dziesięciolecia. Tak, może coś tam u kogoś podpatrzyliśmy, ale stworzyliśmy coś własnego, co liczy sobie już dziesięć czy dwadzieścia, a może nawet i trzydzieści lat.
Chociaż garncarstwo ze Słowiańska jest mało znane w kraju, a tym bardziej za granicą, to żyje i prężnie się rozwija. W Słowiańsku działa Spółka Wytwórców Ceramiki Ozdobnej. Jest to swego rodzaju ceramiczny klaster. Rodzina Pawłenków należy do spółki:
— Nie stoimy w miejscu, rozwijamy się, próbujemy czegoś nowego. Podglądamy innych. W Słowiańsku jest bardzo silna konkurencja, ponieważ, jak to mówią — wszyscy chcą. Ktoś coś gdzieś zobaczy i próbuje to zastosować u siebie. Konkurencja to życie.
Technologia
Proces produkcji zaczyna się na długo przed samym zamówieniem. W Słowiańsku jest kilkanaście kopalni odkrywkowych ze złożami gliny. Wydobyta glina najpierw ścierana jest w proszek, a później mieszana z wodą. Glina, jak mówią fachowcy, powinna przeleżeć około roku, żeby przetrwała zimę i lato, by doszło do pewnych oksydacyjno-odnawiających procesów:
— Jest glina, którą dostarczają nam nasi partnerzy. Ale używamy jej do wyrobów maszynowych. Jest bardziej sztywna, odcinasz ją, wrzucasz do automatycznej obrabiarki i powstaje tam jakiś talerzyk, miseczka czy garnek. A przy ręcznej robocie najważniejsze jest, żeby ustawić ją w centrum, by nie rzucało nią później razem z garncarzem. Nie jest to trudne, jak się przywyknie. A żeby ją rozciągnąć trzeba ją kilka razy podnieść do góry i opuścić.
Glinę mieli się młynem kulowym, potem rozciera się ją, oczyszcza z resztek piasku i dodaje pewną ilość elektrolitu (połączenie rozrzedzonego szkła i sody, które zabezpiecza płynność gliny — red.). Otrzymaną rozrzedzoną glinę wlewa się w gipsowe formy, ponieważ gips dobrze wchłania wilgoć. Później odlewnik określa potrzebną grubość wyrobu, przycina go i przekazuje do dalszej obróbki.
Z ceramicznych naczyń często korzysta się w kuchni. Jeśli gotowy garnek zostawi się bez impregnatu, to będzie przesiąkała przez niego ciecz. Dlatego garncarze wcześniej przygotowują specjalny roztwór, którym pokrywają wyrób. Później w fazie końcowej wypala się go w piecu i gotowe! Po wypalaniu garncarze ze Słowiańska stosują technikę łuskania, czyli polerowania i nacierania woskiem. Często również wyroby zanurza się w mleku:
— Po wyjęciu z pieca, kąpiemy naczynia w najprawdziwszym mleku. Im tłustsze mleko, tym kolor jest jaskrawszy. A jak mleko jest rozrzedzone, to wyrób nie wychodzi zbyt ładny. Znamy już swoją krówkę, która daje nam ładne mleczko. I wtedy naczynia w mleku znowu daje się do pieca.
Rodzinne zajęcie
Garncarstwo często staje się zajęciem całej rodziny. Z zawodu Dmytro Jarowyj jest projektantem. Przez długi czas pracował w Kijowie jako dyrektor artystyczny znanego czasopisma. Rodzice Dmytra zaczęli zajmować się garncarstwem już w latach 90., produkowali ceramikę z białej gliny. Głównym rynkiem zbytu w tamtym czasie była Rosja. Na początku lat 2000. zatrzymali swój biznes, bo było im ciężko, zarabiali nawet na odsprzedawaniu wyrobów. I wtedy rozpętała się wojna. Po wyzwoleniu Słowiańska Dmytro zdecydował się wrócić do domu i pomóc rodzicom:
— Rozmawiałem z mamą i powiedziała mi: „Może wystarczy pracować na wujka?”. Wtedy złożyliśmy wniosek o grant do Programu Narodów Zjednoczonych ds. Rozwoju i otrzymaliśmy maksymalną sumę pieniędzy dla rozwoju naszego przedsiębiorstwa. Kupiliśmy ten budynek. Ogólnie to potrzebowaliśmy pieniędzy na remont. W ten sposób, rok albo dwa temu dwie osoby skończyły tu wszystko samodzielnie. Potem gdy otrzymaliśmy grant, jeszcze cztery osoby przyszły do pracy, a później jeszcze więcej. Obecnie pracuje u nas 12 osób i jakoś to idzie, dajemy radę.
Garncarstwa Dmytro uczył się od miejscowego garncarza, dawnego wojskowego, z którym pracuje teraz w przedsiębiorstwie.
Rodzina garncarki Wiktorii Popowej także zajmuje się garncarstwem od ponad dwóch pokoleń:
— Mój tata wytwarza te naczynia od zera. Rąbie glinę, zalewa foremki, wyjmuje i wszystko to idzie do mamy. Ona wtedy zajmuje się swoją częścią pracy, czyli przemywa i przycina, by wyschło. I dopiero potem, jak wyschnie, razem z mężem obrabiamy, szkliwimy w środku i wypalamy. A mama męża wszystko to potem ściera papierem ściernym. No ale dziś taki proces już prawie nie istnieje.
Bardzo ważne jest również odpowiednie ozdobienie wyrobu. Zazwyczaj zajmują się tym kobiety:
— Tniemy, malujemy angobą, lepimy. Malowanie angobą jest bardzo ciekawe, bo to taka płynna glina w tubce. Wyciskamy ją i robimy takie wzory.
W Słowiańsku nie ma jednego wspólnego stylu ozdabiania wyrobów. Niektórzy wolą ornamenty roślinne, jak np. gałązki winogron, a komuś dobrze wychodzą wyroby z motywami morskimi przeznaczone na sprzedaż w nadmorskich regionach kraju. Ale regionalny koloryt nadal jest obecny, chociaż klient nie zawsze może być tego świadomy. Wiktoria żartuje:
— Pytają nas na rynku „A co to za rodzaj zdobnictwa? Czyżby to była petrykiwka?” A ja odpowiadam: „A to państwo nie wiecie, jak wygląda petrykiwka? Nie, oczywiście, że nie”. „No to co to?”. „To zdobnictwo popowskie, wymyślone przez Popowów”.
Najważniejsza w całym procesie jest miłość do tego, co robisz. Utrzymanie się na fali pomimo złej sytuacji na rynku oraz problemów ekonomicznych jest prawdziwą sztuką:
— Koło garncarskie jest jak marka, wiesz. Jak lwowska kawa: ona nie może być niesmaczna. I tak samo jest z tym kołem. No po prostu nie może być nieładnie, bo to jest coś naszego i już samo to sprawia, że jest to coś wyjątkowego.
— Moim zdaniem sam proces jest u nas ciekawszy. Produkt przechodzi przez kilka par rąk: siedem, osiem. Ktoś zalewa foremki, ktoś to przemywa, ja przyklejam dzióbek, ucho, dziewczyny ozdabiają, ktoś szkliwi, potem kąpiel w mleku i wyjście z pieca. Tyle ludzi wkłada w to swoje serce.
Garncarz Besik Kalandadze przyjechał do Ukrainy z Gruzji w latach 90. Rzemiosła nauczył się jeszcze w wieku 19 lat w Tbilisi od swojego kuzyna. Praca z gliną wymaga dużego skupienia na samym procesie:
— Człowiek zawsze się w czymś rozwija. Wybierasz sobie jeden kierunek i możesz rozwijać to, co chcesz. Bo gdy bierzesz się za wszystko na raz, to nic nie wychodzi.
Besik ożenił się w latach 90. w Słowiańsku i bardzo szybko wyjechał z żoną i dziećmi do Gruzji. Myśleli, że już na zawsze. Ale po jakimś czasie jednak wrócili do Słowiańska. Garncarstwo przywieźli ze sobą. Besik został miejscowym nauczycielem garncarstwa. Z jego doświadczenia skorzystało wielu garncarzy, którzy obecnie mają własne przedsiębiorstwa. Dziś w jego prywatnej fabryce codziennie produkowane są setki wyrobów garncarskich. Naczynia są na tyle tanie, że w innym wypadku, jak mówi Besik, przedsiębiorstwo by nie przetrwało.
Biznes garncarski
Najwięcej pieniędzy garncarze wydają na prąd. Ale jako że za prąd zobowiązani są płacić wszyscy, to podatków za pracowników starają się unikać, bo wtedy jest ryzyko, że biznes będzie przynosił więcej strat niż zysków. Poza tym, w ciągu ostatnich kilku lat zmalał popyt na produkcję garncarską w regionie:
— Gdy zaczęła się wojna w Słowiańsku, to w centrum miasta był cech, który zamknięto z powodu rozpoczęcia się działań wojennych. To samo stało się także z wieloma małymi przedsiębiorstwami.
Obecnie, miejscowi garncarze pracujący na rynek Zachodniej Ukrainy zarabiają więcej niż ci, którzy skupiają się na miejscowej ludności czy okolicach, mówi Dmytro Jarowyj:
— Mamy taką mentalność, że jeśli coś jest tańsze to nieważne, jak jest zrobione i przez kogo. A co wykonał mistrz ręcznie, co jest hand-made, mało kogo obchodzi. Na przykład, przyjechał do mnie przyjaciel z Włoch i powiedział: „Wow, super! Sam to zrobiłeś?”. On to docenia. Za każdym razem coś u mnie zamawia. Mawia: „Zrób mi jakąś butelkę do wina lub koniaku. Ile to kosztuje?” A ja mówię, na przykład, że 100 hrywien. A on na to: „No coś ty, zupełnie nie doceniasz swojej pracy!”. Mówi, że we Włoszech wzięliby za to 50 euro. A dla nas nawet 100 hrywien to dużo.
W dalszej perspektywie Dmytro planuje bardziej orientować się na rynek europejski:
— Może i Europa nas potrzebuje. Moim zdaniem wygodnie jest mieć bogatych sąsiadów, a nie biednych. Dlatego oni nam pomagają, żebyśmy my dla nich pracowali. Tym też się kierowali przy wyborze biznesu, który ma dostać grant. To znaczy, że widzą, że wytwarzamy coś ciekawego, więc my będziemy im to wozić i sprzedawać.
Aby wejść na europejski rynek potrzebne są odpowiednie certyfikaty, szczególnie spożywcze. Zwykle obecnie dba o to strona europejska. Europa wysyła nawet opakowania do zamówień hurtowych.
Rzemiosło na pograniczu wojennym
Wojna przyniosła liczne straty dla prywatnych garncarni. Wielu rzemieślników doznało strat materialnych. Obecnie bliskość do frontu ich nie odstrasza, garncarze dzielą się swoimi wspomnieniami na temat okupacji miasta wiosną 2014 roku:
— 12 kwietnia, na Dzień Kosmonautyki, przejęto nasze miasto i 5 lipca usłyszeliśmy radosną nowinę (akurat kiedy wyjechaliśmy ze Słowiańska), że już po wszystkim i miasto wyzwolono. Od razu wróciliśmy do domu.
Ludzie prowadzący w Słowiańsku własny biznes nigdy nie wspierali władzy okupantów. Większość, mimo iż straciła swojego głównego klienta z Rosji, zauważa, że Rosjanie nadal przyjeżdżają po miejscowe wyroby.
— Jak mawia jeden z naszych aktywistów: „Lepiej żeby kupowali nasze naczynia niż pociski”.
Paradoksalnie garncarze często oddają część swoich zarobków na wsparcie dla ukraińskiej armii. W wolnym czasie naprawiają pojazdy, które później jadą na front.
pokaz slajdów
— Mamy tu brygady desantowców: numer 81, 80, 79 i 25. No i trzeba im dużo robić, różne kubki. To dla chłopaków z 90. batalionu, dla tych z lotniska, zamawiali. Mają naszywkę „Cyborgów” (ukr. Kiborhy — ukraińscy żołnierze, którzy w 2014 roku przez 242 dni bronili lotniska w Doniecku przed żołnierzami rosyjskimi — przyp.red.), prosili dla nich przygotować. I tak właśnie robiliśmy naszywki, kleiliśmy chłopcom na kubeczki.
— Do tego mamy taki cudowny sprzęt jak maszyna CNC, na której możemy produkować różnorodne szewrony. Przyjeżdżają do nas wojskowi, przywożą swój szewron, mamy już taką maleńką kolekcję szewronów z 95. i 81. brygady.
Zostawiają nam ten szewron i dzięki maszynie przenosimy go na komputer, a z komputera na maszynę, a później ona rzeźbi na gipsowej formie ten obraz, jaki jest na szewronie. Z czasem dziewczyny przenoszą na garnki różnej objętości, więc mamy nawet małą kolekcję. Przygotowujemy je dla każdego, kto przyjeżdża.
Pomimo tymczasowej kiepskiej sytuacji na rynku i uznania, a także braku wsparcia ze strony państwa, biznes garncarski w Słowiańsku żyje i będzie żył do ostatniego klienta. Jest to ogromny i nadal słabo wykorzystywany zasób dla państwa i jego gospodarki. A nam pozostaje wsparcie garncarstwa poprzez zakup jakościowego i dobrego, a przede wszystkim — lokalnego produktu.
wspierany przez
Materiał przetłumaczony przy wsparciu Instytutu Ukraińskiego