Share this...
Facebook
Twitter

Historia Saszka Horondi z Zakarpacia zaczyna się od ucieczki z domu i lwowskiego dworca, na którym przyszło mu spędzić kilka miesięcy. Ciąg dalszy to próby znalezienia pracy, renowacja starych mebli i poszukiwanie czegoś własnego. Splot wydarzeń zaprowadzi go do second-handu po materiały. Z używanych koszul zacznie szyć swoje pierwsze plecaki i to zajęcie Saszko nazwie terapią. Brak zamówień nie będzie dawał nadziei, jednak historia chłopaka szybko nabierze rozgłosu w mediach społecznościowych, co w końcu przyniesie efekty. Dzisiaj marka „Horondi” jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych ukraińskich wytwórni plecaków, a chociaż obecnie tkaniny sprowadzane są z zagranicy, to nadal, na praktycznie każdym produkcie, widnieje skrawek kolorowego materiału.

W ostatnich latach sukcesy ukraińskich wytwórni zadziwiają. Co roku pojawiają się nowe nazwiska, powstają coraz to nowsze sposoby wyrażania siebie za pomocą odzieży i dodatków. To, co ukraińskie coraz częściej kojarzy się z nowoczesnym, dobrym jakościowo i ekologicznym.

Pomimo stopniowego upadku starych szwalni, którym nie udało się zmienić i przystosować do współczesnego rynku, znacznym sukcesem mogą pochwalić się mali wytwórcy, którzy wprawdzie nie mogą konkurować z wielkimi graczami na ilość, ale z pewnością mogą liczyć na rozpoznawalność.

Właśnie do takich wytwórni można zaliczyć „Horondi”, stworzoną przez Saszkę Horondi. Pewnego razu przyjaciółka poprosiła go o uszycie kosmetyczki. Po niej była jeszcze jedna, potem kilka prób uszycia pierwszego plecaka. Dziś dla Saszki pracuje już kilkoro ludzi, a zamówienia składane są z wyprzedzeniem.

Z Mukaczewa do Lwowa

Dzisiaj Saszko Horondi ma dwadzieścia osiem lat. Dziesięć lat temu wsiadł w pociąg do nieznanego mu miasta Lwowa, żeby uciec z Mukaczewa. W domu nastolatek wpadł w tak zwane „złe towarzystwo” o hierarchicznej strukturze, zobowiązującej do składania regularnej daniny temu, kto stoi wyżej:

— Młodszy nosił pieniądze starszemu, a starszy — najstarszemu. Każdego dnia musieliśmy chodzić i okradać ludzi, i inne takie rzeczy. Dzisiaj trudno byłoby to po mnie poznać, ale tym się zajmowałem. Niektórzy wynosili z domu cenne przedmioty. Bywało różnie. Do domu mogła przyjść policja, a jeszcze potem byłem karany. To był ostatni dzwonek. Pamiętam, jak policjant mówił mi coś w stylu: „Uciekaj z miasta, bo sam nie wiem. Wszyscy pójdziecie siedzieć”.

Z dwudziestoma hrywnami w kieszeni Saszko przyjechał do Lwowa. Nocował na strychu dworca, grzebał po śmietnikach, żeby cokolwiek zjeść, a znalezione na śmietnisku książki, naczynia albo ubrania zanosił babciom, które handlowały przy dworcu. Nie wierzył, że człowiek może pomagać innym tylko dlatego, że chce, i nie wziąć za to ani grosza. Dlatego socjalne obiady w kościele protestanckim, komunalna noclegownia na ulicy Kyryliwskiej, a tym bardziej wspólnota wzajemnej pomocy „Emmaus Oselia”, wydawały mu się czymś niedorzecznym i dziwnym.

„Emmaus Oselia” pomaga bezdomnym i tym, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji życiowej wrócić do społeczeństwa, dając im dostosowaną do ich możliwości pracę i zapewniając mieszkanie. Saszko porównuje „Oselię” do małej komuny: wszyscy pracują, mają wspólne pieniądze, które później dzielą między siebie i wydają na wspólny cel. Organizacja nie posiada zewnętrznego finansowania. Działa dzięki funduszom uzyskanym z własnej pracy:

— Dla jednych to taka forma przytułku, dla innych — sens życia albo sposób na rzucenie picia. Dla mnie w tamtym momencie to było jak manna z nieba: dają ci za darmo jedzenie, ubranie, kieszonkowe, pracę. Kiedy zaczynałem, pierwszego dnia dostałem do ręki łopatę. To było w zimie i powiedziano mi: „Odśnież ulicę”. To było ekstra! Robiłem coś i nie szwendałem się więcej po śmietnikach.

Z czasem Saszko zaczął pracować przy renowacji mebli. Ponieważ mieszkał na ulicy w sumie tylko trzy miesiące, nie zdążył przyzwyczaić się do sposobu życia bezdomnych i było mu łatwiej wrócić do społeczeństwa. O ile praca administratora socjalnego akademika mu się podobała, to tapicerowanie mebli — wcale. Pewnego razu odważył się zrezygnować i zaryzykować tworząc coś własnego.

Pierwszy plecak

Saszko nie widział swojej przyszłości wśród mebli, które codziennie doprowadzał do porządku. Praca, którą przydzielono mu w „Emmaus Oseli”, przynosiła pieniądze, ale nie satysfakcję:

— Chodziłem tam jak na katorgę. Codziennie wstawałem i myślałem „durna robota”. Pracowałem, ile było trzeba, fajrant i ucieczka. Kiedy zacząłem wieczorami szyć plecaki, to właściwie niczego na tym nie zarabiałem. Mimo to podobało mi się. Sam zdecydowałem, że lepiej będzie robić to, co lubię.

Po śmierci Ołesi Sanockiej, założycielki i kierowniczki „Emmaus Oseli” Saszko wahał się, czy wciąż korzystać z pomocy społecznej, czy zaryzykować i zacząć szyć plecaki na pełen etat. To właśnie ona zmusiła chłopaka do przyjścia na wyprzedaż garażową i sprzedania swoich wyrobów po raz pierwszy. Krzyczała i przekonywała, że jego praca nie jest daremna. Saszko się sprzeciwiał:

— Uszyłem plecaki na tę wyprzedaż i w pół godziny, czy w godzinę, sprzedałem wszystkie. To była masakra. Pamiętam, że podeszła (Ołesia — aut.) i powiedziała „No i co, gdzie są twoje plecaki?”

Tkaniny na plecaki, tak jak Saszko — stawały się coraz lepsze. Początkowo to był second-hand. Do „Oseli” ludzie oddają używaną odzież, którą wolontariusze sortują i sprzedają. Za uzyskane pieniądze karmią bezdomnych. Część odzieży osoby bezdomne zabierają dla siebie.

Pierwsze materiały na plecaki pochodziły właśnie z tego magazynu: Saszko szył z koszul albo kurtek. Po pierwszych zyskach zaczął kupować niewielkie skrawki materiałów w hurtowniach, obecnie jeździ do Polski albo znajduje co trzeba w domu, we Lwowie.

Na początku korzystał z maszyn do szycia, których użyczyli mu wolontariusze, potem pożyczył pieniądze na kupienie własnej, a w końcu wygrał grant British Council na rozwój przedsiębiorczości studentów i początkujących przedsiębiorców i kupił nowy sprzęt.

Jednak zanim udało mu się zapewnić stałą produkcję, Saszko przechodził okres poniewierki:

— Sparzyłem się, na przykład rzucałem robotę w meblarstwie i zaczynałem szyć plecaki, ale nie miałem odpowiednio dużo zamówień, a czasami wcale. Masakra. I znowu rzucałem szycie plecaków i wracałem do mebli. I tak dwa razy. A potem zatrudniłem do pracy dziewczynę, ale pracy nie było. Było ciężko.

Nie praca

Na razie Saszko szyje kilka plecaków dziennie, pracują dla niego już dwie szwaczki, a on szuka możliwości zorganizowania jeszcze kilku maszyn i stworzenia nowych miejsc pracy. Taki postęp wywołało kilka postów na Facebooku. Dziennikarze i blogerzy, którzy kupili jego plecaki, zaczęli opowiadać o marce w mediach społecznościowych i mass mediach. Obecnie jego towary kupują nie tylko w Ukrainie: przychodzą zamówienia z Europy, USA, Kanady, a jeden plecak pojechał nawet do Australii:

— Nigdy nie mówię, że to moja zasługa. Po prostu ludzie w odpowiednim momencie mi pomogli.

Saszko żartuje, że wprawdzie wystarcza mu funduszy na życie, ale na iPhone’a jeszcze nie zarobił. Przy tym nie zamierza wydawać pieniędzy na takie potrzeby:

— Te pieniądze można wykorzystać inaczej. Kupić jakiś sprzęt, czy sam nie wiem… Albo jakieś materiały kupić, pojechać do Turcji, zobaczyć jak wygląda ich rynek tkanin. Bo mają bardzo rozwinięty rynek. U nas jest z tym bardzo kiepsko. Tak, ale nadal nie wierzę, że to wszystko tak dobrze idzie. To jakiś cholerny cud.

Saszko nie wie, ile uszył plecaków, bo stracił rachubę. Wszystkie są wodoodporne. Oprócz plecaków Saszko szyje też nerki, torby, portfele.

Sezon na zamówienia to jesień, zima i wiosna. Przy czym w lecie roboty nie ubywa. Saszko z Kateryną szyją plecaki dla sklepów. Tam również czekają na ich produkty.

Teraz wszędzie można znaleźć i kupić wyroby ręcznej roboty. Są droższe i innej jakości, ale wyprodukowane dla niemasowego konsumenta. Każdy produkt ma swojego twórcę, dla którego proces tworzenia nie jest mechaniczną rutyną. Saszko nadal traktuje plecaki „Horondi” jako opłacalne hobby:

— Nawet nie mam grafiku jako takiego: pracuję od rana do wieczora. Niedługo, jak mi się zdaje, nie będę miał przyjaciół, przez to, że w ogóle się z nimi nie widuję, a tylko siedzę w robocie w piwnicy. No nie wiem, dla mnie to czasem jest jak terapia, czy coś. To znaczy, nie odczuwam zmęczenia, ani nic takiego w stylu „idziesz do roboty”. Dla mnie to nie jest nawet praca.

Klient, który kupuje plecak u Saszki, jest włączany do procesu. Wybranie modelu, koloru i formy, zamówienie, uzgadnianie szczegółów, odbiór plecaka i podziękowania. Za zamówienia najbardziej wdzięczny jest sam Saszko — cieszy go zaufanie, którym się go obdarza. Kultura handmade’u wprowadza komunikację twórca-klient na inny poziom. Saszko:

— Czasy kiedy żyłem na ulicy i to wszystko. Często wracam do tego myślami. To nie smutek, nie. Przeciwnie — sam siebie tak motywuję i jeśli w życiu trafia się trudna sytuacja, to podchodzę do tego z optymizmem. Musiało stać się coś złego, żebym zawrócił na właściwe tory. Nie smucę się, nie żałuję żadnego dnia. Nie. Było ciężko, ale teraz rozumiem, że jakby nie było tego wszystkiego, to nie byłbym teraz tym, kim jestem. Jak by to banalnie nie brzmiało.

Nad materiałem pracowali

Autor projektu:

Bohdan Łohwynenko

Autorka:

Wałeria Didenko

Redaktorka:

Tania Rodionowa

Producentka:

Olha Szor

Fotografka:

Alina Rudia

Operator:

Pawło Paszko

Maks Zawalla

Reżyserka montażu:

Anna Worobjowa

Reżyser:

Mykoła Nosok

Redaktor zdjęć:

Ołeksandr Chomenko

Transkryptorka:

Daryna Sało

Tłumaczka:

Joanna Majewska

Redaktorka tłumaczenia:

Małanka Junko

Redaktor tłumaczenia:

Bartosz Wojtkuński

Śledź ekspedycję